Skrzypek musi mieć spryt. Prof. Stanienda o Rossinim i unikaniu „chińskiej roboty” [wywiad]
- Starsi mistrzowie - Menuhin, Szeryng, Ojstrach, Milstein - to byli dla mnie bogowie instrumentu. Miałem szczęście się z nimi spotkać i podpatrywać, o co chodzi w graniu – opowiada Jan Stanienda. Ceniony skrzypek, kameralista i pedagog Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie miał wystąpić 13 maja w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy.
Koncert z powodu epidemii koronawirusa, jak wszystkie inne w obecnym czasie, nie odbędzie się, ale rozmowa z wirtuozem została przeprowadzona dużo wcześniej.
Magdalena Gill: Cztery sonaty Rossiniego, które ma Pan zagrać w Bydgoszczy, to nie są proste, dziecięce utwory, choć kompozytor – gdy je pisał – miał zaledwie 12 lat?
Prof. Jan Stanienda: To dzieła wirtuozowskie dla kwartetu smyczkowego - nietypowego, bo bez altówek - są przeznaczone na dwoje skrzypiec, wiolonczelę i kontrabas. Wymagają dużego zaawansowania technicznego od muzyków. Forma jest dosyć prosta – wszystkie mają trzyczęściowy układ A-B-A z wolnymi częściami drugimi, i ewentualnie trzecimi w formie ronda. Wszystko jest przesycone manierą operową z bel cantem włoskim.
„To sześć okropnych sonat, napisanych przeze mnie w czasie wakacji, w najbardziej dziecięcym wieku, kiedy nie wziąłem jeszcze ani jednej lekcji akompaniamentu” - tak pisał o tych utworach Rossini.
Widać w nich, jak młody chłopak się rozwijał – od pierwszej sonaty aż do szóstej. Każda z nich jest naszpikowana różnymi trudnościami technicznymi tak, jakby kompozytor nie zdawał sobie sprawy, że to będzie trudne. Każda kolejna sonata jest trudniejsza od poprzedniej dla wszystkich instrumentalistów, ale przede wszystkim dla skrzypków. Ponadto są w nich piękne sola wiolonczelowe i wesołe kontrabasowe. Wymusza to pewną wirtuozerię od muzyków, a przy okazji – jeśli chodzi o same sonaty - to typowe arie wirtuozowskie - operowe na instrumentach smyczkowych.
Może dlatego to takie trudne, bo Rossini wtedy jeszcze nie grał na instrumencie smyczkowym? Jako 6-latek muzykował tylko na trójkącie w kapeli ojca. Dopiero w dorosłym życiu był wiolonczelistą.
To niewiarygodne, że Sonaty są skomponowane przez tak młodego człowieka. Technicznie jest to napisane dla bardzo dojrzałego muzyka, czyli wyraźnie komponował to dla kogoś, na zamówienie.
Pan często wykonuje te utwory?
Grywałem pierwszą i trzecią sonatę, bo są w repertuarze naszych zespołów, ale już czwartą, piątą czy szóstą można usłyszeć bardzo rzadko. W Bydgoszczy zagramy cztery - bez drugiej i szóstej, a do tego dołożymy Divertimento koncertujące Feliksa Janiewicza-Władysława Słowińskiego.
Ten utwór też jest mało znany.
Słowiński znalazł gdzieś w archiwum rękopis tria smyczkowego Janiewicza – cząstkowy, niedokończony. Podopisywał różne rzeczy i zrobił z tego całkowicie nowy utwór - mały koncert na skrzypce i orkiestrę smyczkową. W całości powstał on w latach 80., wykonywałem go po raz pierwszy na festiwalu w Warszawie.
Tego dzieła w bydgoskiej Filharmonii jeszcze nie grałem. Z kolei Sonaty Rossiniego to też coś nowego dla Capelli Bydgostiensis - jeśli chodzi o czwartą i piątą, nie mieli nawet materiałów nutowych w swojej bibliotece. Pierwszą i trzecią sonatę kiedyś razem graliśmy.
Z Capellą Bydgostiensis często zdarza się Panu pracować.
To bardzo dobra orkiestra, bardzo dobrze grają. Nie wiem, jak przyjmą Sonaty Rossiniego, bo to są takie utwory, że – jeśli ktoś ich nie zna – będzie musiał usiąść i trochę poćwiczyć. Wykonywaliśmy już jednak wspólnie trudniejsze dzieła. Muzycy zwykle nie narzekają i chcą grać nowe utwory.
Nawiązując jeszcze do młodego wieku Rossiniego - jest Pan profesorem na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie, ale z dziećmi też zdarza się Panu pracować?
Prowadzę przez całe lato kursy muzyczne, w których udział biorą już dzieci w najmłodszym wieku. Niektóre osobowości – np. Martę Kowalczyk, Marysię Włoszczowską czy Roksanę Kwaśnikowską - prowadzę od 8-9 roku życia. Ta trzecia jest moją asystentką na uniwersytecie w Warszawie. Pracuję w ten sposób z pojedynczymi osobami, wybieram sobie w miarę zdolnych w liceach w Warszawie, w szkole muzycznej. Później kształcą się u mnie dalej podczas studiów.
Chyba lubi Pan chyba pracę pedagoga, skoro ma Pan na uniwersytecie w Warszawie największą klasę?
Lubię, choć już prawie kończę. Jestem na emeryturze, ale pracuję dalej. Mam wielu uczniów, więc mam kogo kształtować. To osoby, które naprawdę świetnie grają. Wielu moich byłych uczniów dziś koncertuje na całym świecie. Niektórzy są moimi asystentami i razem uczymy następnych.
Jaka jest droga, by wykształcić dobrego skrzypka od najmłodszych lat - by rozwinął skrzydła i by nie obrzydzić mu instrumentu?
Trzeba go zainteresować tym, co ma zamiar robić, rozbudzić pasję wśród tych najmłodszych. Z kolei później - każdy jest inny, więc każdemu trzeba dobrać trochę inny repertuar i drogę rozwoju. Dużo trzeba postawić na ćwiczenia, rozwój techniki – tak, by młody skrzypek grał tak, jak ja chcę, a nie jak mu wychodzi.
Dla Pana skrzypce „to najdoskonalszy instrument” - tak Pan powtarza w wywiadach. Sam Pan go sobie wybrał?
Mamusia mnie zaprowadziła do szkoły muzycznej. Moja trzy lata starsza siostra grała na fortepianie, a ja chodziłem z mamą na jej lekcje. Pewnego dnia stwierdziła, że może też będę grał na fortepianie. Gdy jednak usiadłem do instrumentu, nauczycielka stwierdziła kategorycznie: „fortepian na pewno nie” i dodała: „może niech pani mu kupi skrzypce”. Mama długo oszczędzała na instrument. W końcu - zamiast kupić sobie nowe buty, kupiła mi skrzypce.
Kształtowali Pana m.in. legendarni skrzypkowie, których nazwiska do dziś pamiętamy. Które z tych spotkań zapamiętał Pan szczególnie?
Każde było ciekawe. Zwłaszcza - jeżeli chodziło o tych, których znałem ze słyszenia, a potem miałem szczęście spotkać w życiu, a nawet z nimi grać czy koncertować. Myślę tu o starszych mistrzach – Yehudi Menuhin, Henryk Szeryng, Dawid Ojstrach, Jascha Heifetz, Nathan Milstein - to były postacie, o których człowiek wcześniej dużo słyszał - legendy, bogowie instrumentu.
Był strach przed spotkaniem z nimi?
Strach nie, raczej ciekawość. Dydaktycznie takie spotkania mocno na mnie wpłynęły, bo podpatrywałem, o co chodzi w graniu, na czym polega, że niekoniecznie jest to wygrywanie nut czysto i dokładnie, a bardziej - kształtowanie osobowości. Każda z tych postaci to była wielka osobowość. Jeżeli muzyk ma spryt instrumentalny i jest ciekawy, to jego głównym celem staje się właśnie rozwijanie własnej osobowości. Chodzi o to, żeby nie „robić” ze skrzypków tych samych egzemplarzy - ja to określam jako „chińską robotę”, która polega na tym, że milion osób gra w ten sam sposób.
Podczas bydgoskiego koncertu wystąpi Pan w roli skrzypka i dyrygenta. To chyba nie jest łatwe połączenie?
Trzeba dobrze znać dzieło, wcześniej przygotować się, umieć cały utwór na pamięć, żeby podczas występu jednocześnie grać i obserwować, a po trzecie jeszcze - podczas grania wpływać na to co inni robią, czyli jakby wywierać presję na pozostałych kolegów z zespołu. Lubię to połączenie, być może tego nie można się nauczyć, tylko jakoś wychodzi. Robię to już kilkadziesiąt lat i w moim przypadku zdaje egzamin.
Stresu przed koncertem już nie ma?
Tylko głupi się nie boi, bo zawsze jest jakaś niewiadoma związana z tym, co może wydarzyć się podczas koncertu. Adrenalina jest jednak potrzebna, bo oznacza większe skupienie i większe emocje.
Jest też radość przed koncertem – cieszę się, że będę grał w Bydgoszczy. Zawsze dobrze czuję się w Filharmonii Pomorskiej. Sala koncertowa ma dobrą akustykę, w foyer też się przyjemnie gra, bo gdy jest trochę więcej ludzi, znika pogłos.
Rozmowa z prof. Staniendą miała ukazać się w zwiastunie koncertowym bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej na maj 2020.
Polskie Radio PiK jest patronem koncertów w bydgoskiej Filharmonii, a mecenasem instytucji jest "Enea".