Vadim Brodski o skrzypcach, graniu w filmach, rewii na lodzie i sporcie [rozmowa]
Na skrzypcach wykonuje utwory Paganiniego i Beatlesów. Świetnie gra w ping ponga i tenisa, jeździ na łyżwach, co udowodnił w telewizyjnym show „Gwiazdy na lodzie”, występuje w filmach. Vadim Brodski – polski wirtuoz skrzypiec, urodzony na Ukrainie – miał wystąpić 20 marca w bydgoskiej Filharmonii. Koncert odwołano, ale warto przeczytać rozmowę z artystą.
Magdalena Gill: Skrzypce to instrument wymagający i niewdzięczny. Wystarczy kilka dni przerwy w ćwiczeniu i wszystko trzeba zaczynać od nowa.
Vadim Brodski: Na fortepianie nawet małe dziecko uderzy w klawisz i dźwięk jest czysty, nie ma problemu z jego jakością i intonacją. Na skrzypcach musi uczyć się 4-6 lat, żeby wydobyć przyzwoity dźwięk.
A jednak skrzypcom poświęcił Pan życie?
- Miałem zostać pianistą. Mama zakochała się w aktorze, który grał pianistę w „Rapsodii” - amerykańskim wyciskaczu łez z lat 50, więc postanowiła, że będę grał na fortepianie. Chociaż miałem 6 latek, doskonale pamiętam jej rozmowę z dyrektorką szkoły muzycznej po tym, jak komisja szkolna stwierdziła, że „dziecko ma słuch”. Dyrektorka otworzyła zeszyt i mówi: „Chce pani, żeby grał na fortepianie? Bardzo proszę - 6 rubli miesięcznie”. Urodziłem się w biednej rodzinie i to było za dużo dla nas, więc mama przerażona pyta: „Towarzyszko dyrektorko, nie ma czegoś tańszego?”. Ona bierze kajecik, patrzy i odpowiada: „trąbka – 1 rubel 15 kopiejek, perkusja – 2 ruble”. Nie wiem dlaczego perkusja kosztowała więcej niż trąbka? W jakimś momencie czyta dalej: „skrzypce – 2,90”. Mamusia mnie klepie po plecach i mówi: „Vadimku – będziesz grał na skrzypeczkach”.
Dlaczego nie trąbka, skoro była tańsza od skrzypiec?
- Mama była przerażona tym instrumentem, wolała skrzypce. Jak miałem 13 lat, to omal nie rzuciłem tych skrzypeczek. W tym wieku bardzo dobrze grałem w ping-ponga. Zacząłem jeździć po Ukrainie, uczestnicząc w zawodach. Dostawałem diety, które w sumie wynosiły więcej niż miesięczna pensja ojca. Trener od ping-ponga przyszedł do naszego domu w połowie maja i mówi do rodziców: „państwa dziecko nie ma czasu na treningi, niech rzuci te skrzypce”. Całe szczęście, że mamę ostrzegł chyba głos z nieba. Powiedziała: „Niech on skończy szkołę. Tylko miesiąc został, a później zobaczymy. Może rzeczywiście zostawi skrzypce dla ping-ponga” – najwyraźniej aspekt ekonomiczny miał duże znaczenie.
Wybory mamy okazały się dla Pana bardzo trafione.
- Dziś nie wyobrażam sobie życia bez skrzypiec. W 1985 roku złamałem kciuk prawej ręki i przez miesiąc nie mogłem trzymać smyczka w ręku. Nie umiałem znaleźć sobie miejsca bez muzyki, więc postanowiłem zorkiestrować słynną piosenkę „Yesterday” Paula McCartneya. Pamiętam, że ołówek trzymałem w ustach i przytrzymywałem go prawą ręką.
I dzięki temu z klasycznego skrzypka stał się Pan muzykiem wszechstronnym. Projekt „The Beatles na skrzypce z orkiestrą symfoniczną” okazał się wielkim hitem.
- Ale zanim do tego doszło, poszedłem z tym projektem do Kazimierza Korda, ówczesnego dyrektora Filharmonii Narodowej. Pan Kord mnie po prostu wyśmiał mówiąc, że jestem niepoważnym człowiekiem. Okazało się jednak, że to ja miałem rację, bowiem byłem prekursorem nowego nurtu „crossover”, czyli połączenia klasyki z popem.
Na szczęście nie posłuchałem go i zwróciłem się do Orkiestry Polskiego Radia w Warszawie. Kupili mój pomysł. Nagraliśmy „Yesterday” i „Michelle”, piosenki miały kolosalne powodzenie, były wielokrotnie puszczane w radiu. Później – w 1986 roku – nagrałem historyczny krążek, bo była to pierwsza płyta CD wyprodukowana w Polsce. Całość produkcji – longplaye, kasety i krążki CD - zostały sprzedany w nakładzie 240 tys. sztuk. To był niebywały wynik!
Gra Pan jeszcze w ping ponga?
- Rzadko. Przerzuciłem się na tenisa, bo w ping-pongu mam problem z widzeniem piłki. Ostatnio jednak wydaje mi się, patrząc na moich kolegów, że jestem najbardziej wysportowanym skrzypkiem na świecie. Kiedyś bardzo dobrze jeździłem na biegówkach, uczestniczyłem nawet w zawodach, ale ostatnie 20 lat jestem bardziej przekonany do nart zjazdowych. Od 11 do 14 roku życia trenowałem równolegle z ping-pongiem piłkę wodną. Do tej pory gram dużo w piłkę nożną i w badmingtona. Jeżdżę też dość przyzwoicie na łyżwach. Osiem lat temu brałem udział w ogromnym telewizyjnym show – „Gwiazdy na lodzie” z baletem pełnym łyżwiarzy rosyjskich. Całkiem nieźle mi to poszło, aż sam nie mogę w to uwierzyć, oglądając nagrania telewizyjne sprzed ośmiu lat.
Zdarzało się też Panu grać w filmach.
- To dla mnie doskonała przygoda. Ostatnio zagrałem w filmie Janusza Majewskiego „Czarny Mercedes”. Premiera odbyła się w listopadzie 2019 r. To thriller, którego akcja dzieje się w Warszawie, podczas okupacji niemieckiej. Uczestniczyłem w scenie z Danutą Stenką, na planie było około 200 osób. Chyba w życiu nie miałem tak elegancko ubranej publiczności – w smokingach i frakach. Na szczęście nie musiałem recytować, po prostu grałem na skrzypcach.
Po tych doświadczeniach - a to był już mój trzeci film - nabrałem pokory i szacunku do aktorstwa. To jest naprawdę ciężki zawód – wymagający ogromnego napięcia, przygotowania, poświęcenia. Nie zawsze jednak umiejętności i talent artystów idą w parze z sukcesem. Mam kilku przyjaciół – wybitnych moim zdaniem aktorów, którym zdarza się długo czekać na telefon z propozycjami.
Pan za to nie czeka, telefon dzwoni bez przerwy.
- Bez przesady, czasami mój telefon też ma przerwy. Niemniej, są na szczęście krótkie, bo ciężko na to pracowałem. Ciągłość koncertowa była i jest dla mnie bardzo ważna. Regularnie gram koncerty i na szczęście mój telefon też dzwoni regularnie.
Ale strony internetowej Pan nie ma.
- Pewnie mi pani nie uwierzy, ale kilka dni temu umówiłem się z informatykiem, który zrobi mi wreszcie porządek ze stroną i YouTubem, bo jest w Internecie – jeśli chodzi o mnie – ogromny bałagan. Ostatnio na przykład dowiedziałem się – podała to jedna amerykańska agencja, że Adolf Brodski, który jako pierwszy wykonał koncert skrzypcowy Piotra Czajkowskiego, był moim ojcem. To był mój stryjeczny dziadek, daleki krewny, zmarł w 1929 roku.
Mieszka Pan w Warszawie i w Rzymie, ale zapowiadał kiedyś, że zamierza także osiąść na stałe w Bydgoszczy, gdzie wykłada Pan na Akademii Muzycznej.
- Chciałbym kiedyś kupić mieszkanie w okolicach Wyspy Młyńskiej. Mam swoją ulubioną restaurację tuż nad kanałem, szczególnie podoba mi się tam wiosną i latem. Bydgoska Wenecja to naprawdę urocze miejsce, a do tego – na szczęście - nie ma tam weneckich tłumów.
Rozmowa ukazała się w zwiastunie koncertowym Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy na marzec 2020.