Twórcy filmu "Smoleńsk": liczyło się profesjonalne podejście
Grając w tym filmie liczyło się, by profesjonalnie odegrać postacie - mówili tuż przed premierą "Smoleńska" aktorzy, którzy zaangażowali się w jego powstanie. Reżyser Antoni Krauze podkreślił, że jego film jest "protestem przeciwko manipulacjom prawdą".
W poniedziałek wieczorem w warszawskim Teatrze Wielkim-Operze Narodowej film miał uroczystą premierę. Fabuła obrazu osnuta jest wokół wydarzeń z 10 kwietnia 2010 r. i katastrofy samolotu, w której zginęło 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński i pierwsza dama Maria Kaczyńska.
Reżyser Antoni Krauze powiedział dziennikarzom tuż przed premierą filmu, że najważniejszą dla niego motywacją była chęć oddania prawdy o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku. "Nie mogłem dłużej zgodzić się na te kłamstwa, które słyszeliśmy wokół tej sprawy" - podkreślił.
"Ten film jest protestem przeciwko manipulacjom prawdą. Ja nie wiem oczywiście - jak wielu Polaków - jakie były prawdziwe przyczyny katastrofy, ale kłamstwa były od początku: pierwszego dnia samolot miał czterokrotnie podchodzić do lądowania, drugiego dnia – już dwa. Potem dowiedzieliśmy się, że w ogóle nie chciał lądować! (...) Cała utrzymywana przez blisko rok historia o tym, że zginęli, bo lądowali we mgle jest nieprawdą; niewyjaśniona jest sprawa, dlaczego samolot, który powinien wzbić się w powietrze i odlecieć na inne lotnisko, rozbił się na tysiące części" - powiedział Krauze.
Reżyser podkreślił, że realizował film na podstawie pracy "prawdziwych ekspertów - zarówno komisji parlamentarnej pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, jak i konferencji smoleńskiej". "Korzystając z ich wiedzy, przedstawiłem to, co wydaje się dziś niepodważalne" - mówił. Dodał też, że scenariusz "Smoleńska" ulegał zmianom zgodnie z tym, jak stopniowo gromadziła się wiedza o przyczynach katastrofy. "To film fabularny, z tym, że wszystko, co dotyczy katastrofy, było oparte na faktach (...). Mam wrażenie, że tak musiało być. W innych warunkach politycznych nie doszłoby do premiery tego filmu. Ci, którzy do tej pory rządzili, stale mówią o tolerancji dla innych – ja nie czułem tej tolerancji, wręcz odwrotnie" - dodał.
Grający prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Lech Łotocki zaznaczył, że nie widział jeszcze filmu. "Staram się opanować emocje. Jestem ogromnie ciekaw, a jednocześnie mam świadomość tego, że wszyscy znamy zakończenie tego filmu, i że jest ono smutne" - powiedział aktor.
"Ta ostatnia mowa, niewypowiedziana, z którą leciał pan prezydent do Smoleńska, aby wypowiedzieć ją podczas uroczystości katyńskich – to był moment, który był dla mnie szczególnie ważny. Opierałem się na pewnych sugestiach, spostrzeżeniach państwa, którzy wysłuchali tej mowy wieczorem, przed odlotem do Smoleńska (...). To były dla mnie najważniejsze wskazówki, jak mógłbym to zaprezentować, jak mógłbym to zagrać" - opowiadał Łotocki. Przyznał też, że jego "motywacją było, by ukazać rzeczywistą postać prezydenta Lecha Kaczyńskiego - jakim był naprawdę".
Ewa Dałkowska, która zagrała w filmie Marię Kaczyńską, powiedziała, że nie jest pewna - jak mówiła przed premierą - czy film przekona do czegoś Polaków i czy w ogóle ma ich do czegoś przekonać. "Reżyser ma pewnie taką nadzieję. (...) Ale czy Polacy uwierzą, że to jest prawda, czy będą szukali swojej - tego nie wiadomo" - zaznaczyła. "Film jest jedynie próbą odpowiedzenia na pewne pytania" - dodała.
"Nie wiem, czy uda się, że ludzie (...) zobaczą w nas parę prezydencką. Zrobiliśmy wszystko, co można" - powiedziała. "Najbardziej chciałam pokazać inteligencję i poczucie humoru Marii Kaczyńskiej. Jej poczucie smaku i silną odporność na wszystko, próbę zapanowania nad tym, nie poddania się" - dodała. "Czułam powinność wobec tych, którzy zginęli i ich rodzin. Nie rozumiem, czemu niektórzy nazywają ten film kontrowersyjnym. To normalna rola" - podkreśliła Dałkowska.
Maciej Półtorak, w filmie grający operatora Mateusza, przyznał, że praca w obrazie Krauzego była dla niego wyzwaniem przede wszystkim natury aktorskiej.
"Na planie panowało profesjonalne podejście do tematu, scenariusza, zrealizowania uwag reżysera; osobiście nie miałem poczucia misji - wiedziałem, że biorę udział w czymś bardzo ważnym, w czymś, co budzi kontrowersje, ale pozostawałem skupiony na wykonaniu swojego zadania".
Dodał też, że na planie filmowym zespół nie odbywał rozmów na temat katastrofy. "Takie rzeczy, jak omawianie samych faktów czy przypuszczeń, dotyczących tragedii odbywały się poza planem" - zaznaczył.
Beata Fido, która wcieliła się w rolę dziennikarki Niny, powiedziała mediom, że - jej zdaniem - film "Smoleńsk" warto zobaczyć z wielu powodów. Jednak, zauważyła, nie jest to pierwszy obraz, który powstał na ten temat. "Film +Smoleńsk+ jest przeprowadzeniem myśli o samodzielnym podejmowaniu decyzji i odpowiedzią na kreowanie rzeczywistości poprzez świat medialny, sztuczny. Nie jest filmem dokumentalnym, choć kwestie czy sytuacje, które posłużyły do stworzenia go, miały miejsce naprawdę" - dodała.
Podkreśliła, że największym wyzwaniem było dla niej wiarygodne odtworzenie roli dziennikarki. Pytana o to, czy inspirowała się np. rolą Krystyny Jandy w "Człowieku z marmuru" zaprzeczyła. "Nie wzorowałam się na żadnej postaci, ani fikcyjnej, ani rzeczywistej" - zaznaczyła. "Nie boję się kontrowersji w związku z udziałem w tym filmie. Myślę, że nie ma człowieka, który spełniłby oczekiwania wszystkich. (...) Nie miałam żadnych obaw w związku z udziałem w tym filmie, przyjęłam swoją rolę z zadowoleniem, a nawet, powiem więcej, z dumą" - dodała.
Honorowy patronat nad premierą filmu objął prezydent Andrzej Duda. Na ekrany kin w całej Polsce "Smoleńsk" trafi 9 września. (PAP)