Tkały gobeliny podczas koncertów. W pracowni na drugim piętrze Filharmonii [wywiad]
- Dyrektor Szwalbe przywiózł z Gdańska krosna i wełnę. Zorganizował nam pracownię na drugim piętrze gmachu. To była najlepsza praca, jaką miałyśmy w życiu – wspominają Anna Rekowska, Krystyna Łatyszkiewicz i Zofia Milewska, które w Filharmonii tkały monumentalne gobeliny, zdobiące foyer.
Magdalena Gill: Które z gobelinów są Pań autorstwa?
Zofia Milewska*: Mój to „Łąka latem” prof. Kazimierza Ostrowskiego i „Lapidarium” autorstwa Mieczysława Olszewskiego.
Anna Rekowska**: Kończyłam gobelin „Kapela na Wawelu” również prof. Ostrowskiego – górna część jest moja. Robiłam też fragment „Poloneza” Kazimierza Śramkiewicza i „Pożegnanie ojczyzny” Kiejstuta Bereźnickiego.
Krystyna Łatyszkiewicz***: Tkałam razem z Zosią wymienione przez nią gobeliny, a także cykl Herbów i Grotesek Ostromeckich, wyeksponowanych od wielu lat w Pałacu.
Dziś mało kto to wie. Nazwiska artystów są głośne, ale o tkaczkach jest cisza?
KŁ: Zawsze były anonimowe. Podziwiało się projekt i artystę, którego zresztą na gobelinie też się nie podpisuje. Jest tylko przyszyta łatka z tyłu z tytułem pracy, wymiarami oraz nazwiskami autora projektu i wykonawcy.
Tkaczki nie zostawiają na gobelinie swojego podpisu?
AR: Oficjalnie nie, ale zbuntowałyśmy się. Wielki gobelin utkany i tylko z tyłu mała kartka? Żadnej informacji na zewnątrz? Nie podobało nam się to, więc przy drugim projekcie, tkanym w Filharmonii, postanowiłyśmy, że się podpiszemy. I wytkałyśmy na gobelinach swoje inicjały.
ZM: Są delikatne i widoczne tylko dla tych, którzy o tym wiedzą. Nie mogły być mocne i wyróżniające się, bo zakłóciłyby kompozycję, a to niedopuszczalne.
Dyrektor Andrzej Szwalbe wiedział?
AR: Nikt nie wiedział. Teraz po latach dopiero o tym mówimy. Generalnie nie było wolno, wszyscy tkacze byli anonimowi. W przypadku starych arrasów nawet nie wiem, czy wszyscy projektanci zawsze są znani.
Jak wygląda praca nad gobelinem?
AR: Najpierw powstaje szkic artysty-malarza w mniejszym formacie, a gdy zostanie zaakceptowany - kolejny, już w skali jeden do jeden. Gdy siadamy przy krośnie i mamy nasnutą osnowę, musimy mieć ten projekt z tyłu. Tkając według wzoru sprawdzamy, czy zgadzają się piony, poziomy, kształty, linie...
Gdy coś nie wyjdzie, można naprawić?
AR: Nie jest niestety tak, jak z obrazem, że błąd można wytrzeć szmatką i przemalować. W tkaninie trzeba go spruć. Czasem robi się 20-30 cm, a to jest dużo i nagle okazuje się, że to, co jest na dole gobelinu nie pasuje do reszty, więc trzeba wypruć ze środka, a potem wielką igłą – tzw. iglicą zacerować. Nasza praca polega na tym, że się tka i pruje, do przodu i do tyłu. Czasami mamy na jednym centymetrze kilkanaście nitek kolorów.
ZM: Na lewej stronie gobelinu, w technice arrasowej nie ma supełków, tylko zostawia się nitkę długości 2-3 cm. Powstaje więc z tyłu takie futerko. U góry szyje się kieszeń, potrzebny jest też duży pręt, na którym praca wisi. Gobelin wykonuje się tylko z lnu i wełny, wszystko jest naturalne - przynajmniej w klasycznych pracach. Tak właśnie są wykonane gobeliny bydgoskie.
KŁ: Naszą pracę trudno wycenić. Tkaninę się „dziobie” - to jest manufaktura, rękodzieło, tak żmudna praca, że trudno przeliczyć godziny ślęczenia przy ramie czy krośnie. Czasem się zrobi 20 cm od razu, a czasem nad małym kawałkiem siedzi się tydzień i ciągle jest nie tak.
Na początku lat 80. XX wieku bydgoska Filharmonia po raz pierwszy zleciła wykonanie gobelinów w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Były wykonywane pod kierownictwem prof. Józefy Wnukowej. Były Panie w jej pracowni?
AR: Dla mnie to była długa droga. Pochodzę z Kłodzka, skończyłam dziś już nieistniejące Technikum Tkactwa Artystycznego w Zakopanem. To była w tamtym czasie jedyna szkoła w Polsce, która kształciła w tym zawodzie, uczennice pochodziły z całej Polski. Po skończeniu nauki wróciłam do domu, ale byłam świadoma, że w moim mieście pracy w zawodzie nie znajdę. Z listu od jednej z koleżanek dowiedziałam się, że pracuje przy gobelinach w Gdańsku, ale wychodzi za mąż i zwolni się miejsce.
I skorzystała Pani z zaproszenia?
AR: Pojechałam do Gdańska, w PWSSP przywitała mnie prof. Wnukowa. Bardzo ceniła zakopiańską szkołę i większość tkaczek ściągała właśnie stamtąd. Bardzo mi się spodobało w jej pracowni, bo to było coś kompletnie innego, niż uczyłam się w szkole, zupełnie inna technika. Zobaczyłam olbrzymie arrasy, nigdy wcześniej nie robiłam tak dużych prac.
Prof. Wnukowa kazała mi usiąść przy krosnach i pokazać, co potrafię. Na początku byłam przerażona, ale potem zaczęłam się przyglądać, jak pracują inne dziewczyny. Akurat cztery gobeliny były na krosnach i przy każdym zrobiłam kilka centymetrów. Prof. Wnukowa stwierdziła, że się nadaję. W październiku przyjechałam do Gdańska ponownie. Dostałam pracę i pokój służbowy w akademiku.
I zaczęła Pani tkać gobeliny, zamówione przez dyrektora Szwalbego?
AR: Współpraca Bydgoszczy z Gdańskiem już wtedy trwała. Wszystko zaczynało się zawsze od wizji, jaką miał dyrektor. Dokładnie wiedział czego chce, pisał nawet scenariusze. Szczegółowo wyjaśniał artystom, u których składał zamówienie na projekty, czego od nich oczekuje.
Ja najpierw się trochę wprawiłam – tkałam literki, jakieś ptaszki, kawałek nutki. I wtedy prof. Wnukowa dała mi poważne zadanie – dokończenie gobelinu „Kapela na Wawelu” prof. Kazimierza Ostrowskiego. Najpiękniejsza jego część – orkiestra - była już utkana. Zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Patrzyłam ze zdumieniem, że można pokazać na gobelinie całe postacie. W szkole w Zakopanem robiłyśmy zazwyczaj motywy roślinne, jakieś geometryczne wzory, a tu byli ludzie, twarze, ich mimika, ręce, dłonie z paznokciami. Trudno było mi uwierzyć, że to możliwe do utkania. Prof. Wnukowa powiedziała, że dla mnie jest górna część gobelinu – trzeba było zrobić medaliony – Królową Bonę i Króla Zygmunta oraz Orła. To było wyzwanie i odpowiedzialność.
Dyrektor Szwalbe doglądał Waszej pracy?
AR: Przyjeżdżał do Gdańska raz w miesiącu z fotografem. Ustawiali statyw i były robione zdjęcia. Co miesiąc kontrolował postęp prac. Jak go nie widział, był niezadowolony.
Gdy pierwszy cykl „Koncert Polski” wreszcie był gotowy, była wielka uroczystość?
AR: Gobeliny zostały przewiezione w drewnianych skrzyniach do Bydgoszczy, ale wcześniej konieczny był remont foyer. Trzeba było przemalować fryz, bo był zielonkawy i kolorystycznie nie pasował do gobelinów. Była długa dyskusja na ten temat, w końcu twórca się zgodził.
Pamiętam wielką uroczystość w Filharmonii. Został nawet wydany piękny folder „Koncert Polski” ze wstępem dyrektora Szwalbego – mam go do dziś. Ten tekst pokazuje całą wizję, jaką miał dyrektor i przedstawia niesamowity język, jakim się posługiwał. Nikt tak nie mówi, a on w taki sposób pisał nawet urzędowe pisma. Pamiętam, jak kolega jechał do zakładów produkcji dywanów w Kowarach, bo potrzebna była wełna. W liście nie było prostego zamówienia: „potrzebujemy 100 kg wełny takiej i takiej”. Dyrektor pięknym językiem wyjaśniał, o co mu chodzi i jak to jest ważne dla kultury polskiej, Filharmonii i całego świata.
Panie trafiły prosto do Bydgoszczy?
ZM: Skończyłyśmy tę samą szkołę w Zakopanem, ale kilka lat później. I też dowiedziałyśmy się z Krystyną, że jest praca przy gobelinach. Jechałyśmy pociągiem do Gdańska i coś nas tknęło, żeby wysiąść najpierw w Bydgoszczy. Chciałyśmy tylko rozeznać, co to za praca, ale przyjął nas tu dyrektor Szwalbe i z ogromną pasją nakreślił wizję utworzenia pracowni tkackiej. Zachwyciły nas te plany i nawet nie wiem, jak to się stało, ale przyjął nas do pracy. Do Gdańska już nie dojechałyśmy. Pamiętam, że były wakacje, we wrześniu wróciłyśmy do Bydgoszczy już na stałe.
Pracownia ruszyła, tkaczek było kilka. Dyrektor Szwalbe był taki przekonujący?
AR: Mnie skusiło coś innego. W Gdańsku było mi bardzo dobrze, ale zakochałam się. Planowaliśmy ślub i stworzenie rodziny, ale nie mieliśmy gdzie mieszkać. Pokój służbowy już nie wystarczał. Oznajmiłam prof. Wnukowej, że będę musiała zrezygnować. Chcieliśmy wrócić do miejscowości, z której pochodził mąż. Profesor była zdruzgotana. „Gdzie takie ręce będą się marnowały?” - mówiła. Stwierdziła, że musi porozmawiać z dyrektorem Szwalbe, a ten przyjechał i zaprosił mnie na rozmowę. Powiedział, że rozumie, że zakładam rodzinę, ale jestem im potrzebna. Gdy stwierdziłam, że problemem jest mieszkanie...
Powiedział, że je załatwi? Wtedy wielu muzyków przyjeżdżało do Bydgoszczy dla mieszkań.
AR: Oznajmił, że w Gdańsku mi nie pomoże, ale w Bydgoszczy i owszem. W kwietniu 1984 roku zamieszkałam w Bydgoszczy, we wrześniu podjęłam pracę.
ZM: Też dostałam mieszkanie, choć w zupełnie innych okolicznościach. W Bydgoszczy poznałam męża – jest muzykiem w Capelli Bydgostiensis w Filharmonii i pochodził z Gdańska. Przyjechał na studia do Akademii Muzycznej w Bydgoszczy właśnie dlatego, że wiedział, że tutaj po studiach są oferowane mieszkania. Otrzymaliśmy je zaraz po ślubie.
KŁ: Warto podkreślić, że zamysł dyrektora Szwalbego był bardzo dalekosiężny. Jak nas ściągnął do Bydgoszczy to nie na chwilę. Już wtedy miał pomysł na stworzenie na miejscu całej pracowni, zamawiania kolejnych gobelinów.
I szybko pomysły zrealizował.
AR: Były projekty na kolejną serię gobelinów, więc działał błyskawicznie. Przywiózł z Gdańska krosna, część wełny. Zorganizował nam pracownię na drugim piętrze, po prawej stronie od głównego wejścia do Filharmonii. To taka wnęka z trzema okienkami. Zamontowali tam solidną kratę.
ZM: Gobeliny, krosna, wełnę trzeba było w ten sposób zabezpieczyć. Nie chodzi tylko o uchronienie przed kradzieżą, ale obok naszej pracowni przechodzili ludzie, którzy udawali się na koncerty. Miałyśmy ruchomy czas pracy, więc często też pracowałyśmy wieczorami. I słuchałyśmy pięknej muzyki.
AR: Na zapleczu została nawet utworzona farbiarnia. Jeśli nie miałyśmy kolorów, przyjeżdżała z Gdańska pani Janina Basty. W dzień, dwa robiła, co było nam było potrzebne i wracała. Pracowało nam się wspaniale. Byłyśmy w pracowni we trzy – Zosia, Krysia i ja, potem przyszła jeszcze uczyć się do nas Hania Cander. Byłam kierowniczką koleżanek, z którymi do dziś się przyjaźnię.
Byłyście oficjalnie pracownicami Filharmonii?
AR: Przełożonym naszym w miejscu pracy był dyrektor Szwalbe, ale formalnie nie. Nie można było nas zatrudnić jako tkaczki w Filharmonii, bo nie było tu takich etatów, więc dyrektor załatwił nam pracę w bydgoskiej Pracowni Sztuk Plastycznych. Tam byłyśmy oficjalnie zatrudnione.
Długo to trwało?
AR: O wiele za krótko. Odeszłam wcześniej, bo byłam w ciąży z drugim dzieckiem.
ZM: Ja z kolei wyszłam za mąż, a umowa o dzieło się skończyła. Do dziś żałuję, bo praca była cudowna, najlepsza, jaką miałam w życiu i do której bym natychmiast wróciła, gdybym miałam taką możliwość. Niestety proza życia spowodowała, że nie było w nas przebojowości, by za wszelką cenę spełnić zawodowe marzenia. Byłyśmy młode, ciągnęło nas wtedy do rodziny. W 1987 roku skończyłyśmy pracę w Filharmonii. Też z tego powodu, że nie było kolejnych zamówień.
KŁ: Ja zostałam w Filharmonii najdłużej. W ostatnich latach pracowałam przy realizacji cyklu gobelinów herbowych, a także miałam kilka zamówień prywatnych, m.in. dla Henryka Mikołaja Góreckiego i Gerda Bochera (wieloletniego chórzysty Berliner Cappella).
AR: Szkoda, że nikt w Bydgoszczy nie podjął tematu, bo było nas tkaczek już tutaj kilka. Dyrektor Szwalbe bardzo chciał, by w liceum plastycznym powstała klasa tkacka. Miałyśmy podjąć się nauczania zawodu. Niestety nie udało się.
Jakim człowiekiem był dyrektor?
AR: Spokojnym, opanowanym, elokwentnym, zawsze wiedział, czego chce. Jeśli coś wymyślił, zamierzył, potrafił to zrealizować. Był wpływowy i przekonujący - tak długo drążył, pisał pisma do różnych urzędów, aż dopiął swego. Odnosił się z szacunkiem do każdego człowieka. Nie był może ciepły i wylewny, raczej powściągliwy, czasem surowy w obyciu, a przy tym bardzo skromny. Nie miał potrzeb, natomiast był bardzo wymagający wobec siebie i podwładnych.
KŁ: Dla nas tkaczek był bardzo przychylny, dał nam wolną rękę. Same stworzyłyśmy sobie ruchomy czas pracy, a pracowałyśmy w cudownym miejscu. Wykonywałyśmy zawód, który kochałyśmy, dawało nam to ogromną satysfakcję, może mniej finansową, ale była w nas radość, że powstaje coś, co będzie na wieki.
ZM: Na mnie dyrektor od razu zrobił ogromne wrażenie. Niepozorny, w znoszonej marynarce, gdy go pierwszy raz zobaczyłam zupełnie nie kojarzył mi się z osobą, która tyle znaczyła. Dopiero kiedy zaczynało się z nim rozmawiać, a głównie słuchać tego, co miał do powiedzenia, to oczy otwierały się coraz szerzej. Potem już podczas pracy, często zaglądał do naszej pracowni i co było ważne - zawsze mogłyśmy korzystać z darmowych biletów na koncerty. Będę mu do końca życia wdzięczna za to, że mnie sprowadził do Bydgoszczy. Znalazłam tu szczęście i spełnienie. Zawsze pozostanie dla mnie kimś bardzo ważnym.
Co czujecie Panie, gdy dziś odwiedzacie Filharmonię?
AR: Ogromną dumę i radość, że mam okazję pochwalić się swoimi pracami. Ale też żal, że do Filharmonii nie można wejść w każdej chwili, jak do galerii sztuki czy do muzeum.
ZM: Dla mnie wizyta w Filharmonii to też zawsze ogromna radość. Tym bardziej, że dopadła mnie proza życia i dziś pracuję w miejscu, które nie sprawia mi satysfakcji. Ale nie tracę nadziei, że jeszcze do tkania wrócę.
KŁ: W domu wciąż mam krosno i wełnę. Wierzę, że jeszcze przyjdzie czas, aby je użyć. Tkania się nie zapomina.
*Zofia Milewska - zaczynała pracę jako tkaczka pod panieńskim nazwiskiem Ciężadlik
** Anna Rekowska – jej panieńskie nazwisko z czasów pracy w Filharmonii to Pilczuk
*** Krystyna Łatyszkiewicz – pracowała w Filharmonii pod panieńskim nazwiskiem Rataj
REPORTAŻ „PODPISANE GOBELINY" - POSŁUCHAJ!
Album „Gobeliny z kolekcji Filharmonii Pomorskiej", wydany przez instytucję, jest dostępny w kasie FP.