Dyrygent z Kijowa w Bydgoszczy: Gdy pracuję z orkiestrą, zapominam o wojnie [rozmowa]
- Alarmy bombowe podczas koncertów czy spektakli to dla nas norma. Wszyscy się boimy, ale jesteśmy ludziom potrzebni, bo nie da się 24 godziny na dobę myśleć o wojnie – mówi ukraiński dyrygent Mykoła Diadiura, szef artystyczny bydgoskich symfoników, a także kijowskiej Filharmonii Narodowej i główny dyrygent Opery w stolicy Ukrainy.
Magdalena Gill: Wojna trwa, ale Pan wrócił do Kijowa. I znowu dyryguje orkiestrami Filharmonii i Opery Narodowej. Jak wygląda Wasza praca w takich warunkach?
Mykoła Diadiura: Muzycy z Kijowa wrócili do pracy, więc też musiałem tam pojechać. Nie mogłem inaczej! Orkiestrę Symfoniczną w Filharmonii Narodowej tworzy 100 osób, 93 z nich przychodzą na próby. Jestem ich dyrektorem artystycznym, więc muszę z nimi być.
Staramy się normalnie pracować. W Filharmonii Narodowej co tydzień przygotowujemy nowy program - tak, jak kiedyś. Opera też normalnie planuje repertuar - może tam produkcja jest trochę okrojona, bo przed wojną spektakle były codziennie, poza poniedziałkiem, a obecnie odbywają się tylko w weekendy.
Ale premiery też nadal przygotowujemy. Jesienią 2022 roku wystawialiśmy m.in. nową, bardzo współczesną wersję „Traviaty” Verdiego. Pamiętam, że na pierwszej premierze - siedem minut przed końcem - był alarm bombowy, więc skończyliśmy siedem minut wcześniej. Wyszło więc tak, że nie było finału i Violetta jeszcze żyje (śmiech). Następnego dnia była druga premiera i inna śpiewaczka w roli Violetty - tamta umarła, bo spektakl skończył się normalnie. W takich warunkach niestety pracujemy.
Pan się nie boi?
- Boję się. Wszyscy się boją, ale trochę już przywykliśmy do takich warunków. My wszyscy na Ukrainie jesteśmy innymi ludźmi. Dzielimy swoje życie na dwa okresy – przed wojną i obecnie. Strach nie znika, ale obecnie, gdy słyszymy z żoną alarm, to już nawet nie schodzimy do piwnicy, tylko zostajemy w naszym apartamencie.
Gdy był alarm podczas premiery „Traviaty” ludzie wrócili do domów?
- Na takie przypadki mamy specjalny protokół. Jest w każdej instytucji kultury specjalne pomieszczenie w piwnicy dla publiczności na wypadek alarmu. Jeśli trwa dłużej niż 30 minut, to oznacza, że trzeba skończyć spektakl czy koncert. Jeżeli jest krótszy, to wracamy do sali i produkcja idzie dalej. Na premierze „Traviaty” był minister kultury - z jego informacji wynikało, że alarm będzie długi, więc wszyscy wrócili do domów.
Ale czasem bywa inaczej – np. podczas wrześniowej inauguracji sezonu w Filharmonii Narodowej. Dyrygowałem wtedy Symfonią „Eroica” Beethovena, wtedy też w trakcie koncertu był alarm. Po pierwszej części wszyscy poszliśmy do piwnicy. Byłem pewien, że publiczność za pół godziny wróci do domów. Ale gdy po 30 minutach odwołano alarm, 100 proc. publiczności było znowu na sali. Zacząłem od drugiej części „Eroiki” i dograliśmy do końca.
Sale podczas koncertów i spektakli są pełne?
- Nie mogą być, bo w stanie wojennym może być tylko 50 proc. widowni wypełniona, żeby nie doszło do paniki. I choć to dziwne – ludzie przychodzą.
Myśli Pan, że muzyka pomaga im przetrwać ten trudny czas?
- Ludzie jej potrzebują, bo nie da się żyć 24 godziny myśląc o wojnie. Nawet kiedy się śpi, nie zapomina się o tym, że wojna trwa. To jest niezależne od człowieka, dlaczego potrzebuje on kultury. Kto chce odetchnąć od wojny, idzie do filharmonii, do teatru dramatycznego, do opery. Sztuka pomaga zapomnieć o rzeczywistości i zmienić perspektywę.
Pan podczas pracy też zapomina?
- To dla mnie najlepsze lekarstwo. Każdy koncert, każda próba to dla mnie coś nowego. Zawsze analizuję utwór od nowa – po koncercie, po próbie — bo praca dyrygenta nie odbywa się na estradzie, tylko przed i po wyjściu na nią, na estradzie słychać jej rezultat. Za każdym razem wchodzę w utwór głębiej, odkrywam coś nowego. Poza tym orkiestry ciągle się rozwijają, 10 lat temu grały zupełnie inaczej, niż teraz, podobnie poszczególne instrumenty – smyczki, trąbki, waltornie…
Kiedy pracuję - nie boję się, nie myślę o wojnie. Zajmuję się tym, co akurat robię - partyturą, orkiestrą, ludźmi.
Gdy wybuchła wojna na Ukrainie, Pan był w Polsce. Przyjechał Pan objąć stanowisko szefa artystycznego Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy. I nie mógł Pan wrócić wtedy do Kijowa.
- Filharmonia mi wtedy bardzo pomogła. Nie wystarczy słów – nawet w języku ukraińskim - by podziękować za to, ile Polacy zrobili dla Ukraińców, kiedy zaczął się ten koszmar. Nie inaczej było w Bydgoszczy. We wszystkim mi tu pomogli. Miałem dokumenty, mieszkanie w Bydgoszczy. Po kilku dniach ściągnąłem żonę i miała od razu możliwość pracy w orkiestrze jako dodatkowy muzyk. Była na nas skupiona ogromna uwaga, byliśmy traktowani w sposób wyjątkowy. To wszystko było bardzo przyjemne i poruszające.
Cały czas tak w Polsce jest, dlatego dziękuję wszystkim Polakom, a zwłaszcza Filharmonii Pomorskiej. Cezary Nelkowski (zastępca dyrektora FP – przyp. red.) mówił mi „Bydgoszcz jest Twoim drugim domem”. Tak rzeczywiście jest.
Na Ukrainie gra się muzykę polską?
- Wielokrotnie dyrygowałem dziełami polskich kompozytorów na Ukrainie. Niedawno w Kijowie graliśmy jedną z symfonii i „Koncert na orkiestrę” Lutosławskiego, a także koncert skrzypcowy Szymanowskiego. Był też wieczór z muzyką filmową Wojciecha Kilara, bardzo popularny wśród publiczności.
Uważam, że polska muzyka jest wyjątkowa – zwłaszcza okresu romantyzmu. Jest mi bliska, myślę, że bardzo dobrze ją rozumiem.
Na początku wojny mówił Pan: „moja broń to muzyka, muszę zrobić wszystko, żeby pomóc Ukrainie”. Cały czas tak Pan myśli?
- Absolutnie. Dziś rozumiem dobrze, kto jest patriotą i co to znaczy Ukrainiec na Ukrainie. Jeżeli jest jakakolwiek możliwość, by pomóc Ukraińcom, to się nie waham. Przykład – w Metropolitan Opera w Nowym Jorku zbierano pieniądze dla muzyków Opery Narodowej Ukrainy. Gdy otrzymali te pieniądze, za 5 minut wszystkie oddali na front. To jest właśnie patriotyzm. Życie muzyków w Kijowie jest trudne, ale na froncie jeszcze trudniejsze.
Zrozumiałem, że każdy mały nawet wkład każdego artysty ma znaczenie i wpływ na to, by powrócił pokój. Każdy z Ukraińców musi coś zrobić. Nie uciekać, ale działać.
Myślicie na Ukrainie o przyszłości?
- Przyszłość jest najlepsza, kiedy nie ma wojny. Nic innego się nie liczy. Życzę Polakom, żeby tutaj jej nigdy nie było.
Rozmowa ukazała się w specjalnym wydawnictwie na 70-lecie Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy.
KONCERT DLA UKRAINY
Utworem ukraińskiego kompozytora Valentina Silvestrova „Wieczorna serenada” rozpocznie się piątkowy (24 lutego) koncert w bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej. Wystąpią ukraińscy artyści: Mykhaylo Zakharov - skrzypce i Kateryna Titova - fortepian oraz Orkiestra Kameralna Capella Bydgostiensis pod dyrekcją Mykoły Diadiury. W programie znajdą się też: Koncert podwójny d-moll na skrzypce, fortepian i orkiestrę smyczkową Mendelssohna i Divertimento na orkiestrę smyczkową Bartoka. Początek o godz. 19.00.
Mecenasem Filharmonii jest „Enea”.