50 lat temu protestowano przeciw tłumieniu Praskiej Wiosny
Inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 r. wstydzili się nawet sami komuniści. Była ona bowiem kompromitacją pacyfistycznej narracji prowadzonej do tamtego momentu przez ZSRS. Jednak najsilniej protestowały społeczeństwa, a nie państwa – w tamtym momencie uwikłane w skomplikowaną grę zimnej wojny.
Interwencja państw Układu Warszawskiego w Czechosłowacji była wydarzeniem budzącym opór niemal powszechny. Przeciwko niej oficjalnie zaprotestowały nawet nie uczestniczące w inwazji państwa komunistyczne, w tym tak potężne jak choćby Chiny, lecz nieco mniej znaczące – by wspomnieć Rumunię. Bukareszt zresztą pod wpływem wydarzeń praktycznie wycofał się z udziału w Układzie Warszawskim i zaczął się zbroić na wypadek analogicznej interwencji. To samo, tylko bez zbrojenia się wobec minimalnych możliwości w tym względzie, zrobiła Albania. Jugosławia zaś – z Moskwą związana luźniej – otwarcie wystąpiła po stronie Czechów i Słowaków. Noty protestacyjne wysłały partie komunistyczne działające w krajach zachodnich, a Węgry dostarczyły co prawda wojska, ale przy krytycznej postawie Jánosa Kádára.
Bodaj najbardziej bierną postawę przejawił Zachód – NATO cofnęło stacjonujące w tej części Europy wojska, by nie zaogniać sytuacji – a protesty były raczej formalnością niż aktami mającymi przynieść jakikolwiek skutek. Możliwe, że najbardziej efektowny wyraz solidarności z Czechosłowacją zaprezentował rok później Hollywood, przyznając statuetkę Oscara „Pociągom pod specjalnym nadzorem”, według opowiadania Bohumila Hrabala, w reżyserii Jiřego Menzla. Wykazało się też społeczeństwo Polski – najbardziej ze wszystkich skompromitowane postawą Władysława Gomułki, który był jednym z głównych inicjatorów interwencji.
Jeśli wierzyć relacjom uczestników wydarzeń, podczas Praskiej Wiosny nie istniał podział na grupy zawodowe, wykształcenie czy pochodzenie, a nawet poglądy polityczne. Nagle, spontanicznie wszyscy zaczęli dyskutować o demokracji i potrzebie liberalizacji systemu komunistycznego. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie wyjątkowo nieugięta postawa tamtejszych intelektualistów, zwłaszcza tych zgrupowanych wokół największego, opozycyjnego periodyku „Literární Noviny”, mającego taką pozycję, że niemal bezkarnie uchodziła mu publiczna krytyka władz. To z tych kręgów wywodził się m.in. Ludvík Vaculík – autor głośnego tekstu „Dwa tysiące słów do robotników, rolników, urzędników, naukowców, artystów i wszystkich” – będącego w zasadzie esencją postulatów Praskiej Wiosny. W nich także obracał się Pavel Kohout, dramatopisarz, poeta i autor świetnych powieści, m.in. „Kacicy” – w 1968 r. zasłynął jednak przede wszystkim z „Orędzia obywateli do władz KPCz”, domagającego się twardej postawy wobec najeźdźców i podpisanego przez ok. miliona osób.
Ale postawa Czechów i Słowaków – choć zachwycająca stanowczością i solidarnością społeczną – była jednak wymuszona sytuacją. Opór całego społeczeństwa był tak zdecydowany, że przyjęcie innej postawy z pewnością spotkałoby się z dożywotnim napiętnowaniem. Tego rodzaju ryzyko nie groziło lub groziło w mniejszym stopniu w innych państwach. A przecież również w nich protestowano masowo, spontanicznie i solidarnie.
Jeśli chodzi o Polskę, opór przeciwko interwencji w Czechosłowacji wywoływał dodatkowo ataki personalne przeciwko Władysławowi Gomułce. Praską Wiosnę poprzedziła wszak polska zima polityczna marca 1968 r., podczas której oprócz gwałtownych protestów studenckich odzywały się bardzo ostre głosy ze środowisk literackich, choćby Jerzego Andrzejewskiego, Antoniego Słonimskiego czy Stefana Kisielewskiego, który ówczesne władze nazwał wprost „dyktaturą ciemniaków”. Ale, jak pisał prof. Jerzy Eisler w swojej monumentalnej monografii tamtych wydarzeń, „rozpoczęły się one kilka miesięcy wcześniej i zakończyły kilka miesięcy później” – protesty w obu krajach w naturalny sposób nałożyły się, wzajemnie stymulowały i zostały zgaszone właśnie przez Gomułkę. Podczas gdy Polska wkraczała w granice Czechosłowacji, Polacy oponowali. I był to protest masowy, a nawet ponadpolityczny.
Symbolem oporu przeciwko tłumieniu Praskiej Wiosny było dramatyczne samospalenie Ryszarda Siwca na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie 8 września 1968 r., i istotnie ono właśnie odbiło się najgłośniejszym echem na świecie (choć wiadomość o zdarzeniu przedostała się na Zachód ze sporym opóźnieniem). Ten były żołnierz Armii Krajowej podpalił się podczas uroczystości dożynek w obecności ok. 100 tys. widzów, w tym partyjnej góry z samym Gomułką na czele. Wspominał to Jan Nowak-Jeziorański:
„Przyjechał na stadion w ubraniu przesyconym benzyną i ustawił się w pobliżu trybuny rządowej. Przed podpaleniem się zaczął wznosić okrzyki protestu przeciwko najazdowi na Czechosłowację i rozwinął flagę biało-czerwoną z napisem +za naszą i waszą wolność. Ludzie z ochrony rządu otoczyli go tak szybko, że poza dygnitarzami na trybunie nikt nie zauważył całego incydentu. Siwiec odniósł obrażenia trzeciego stopnia na całym ciele. Półprzytomny z bólu krzyczał +protestuję+ jeszcze w chwili, gdy wynoszono go do szpitala”.
Ryszard Siwiec był zdrowy, trzeźwy i przytomny. Z pociągu napisał jeszcze pożegnalny list do rodziny, spokojny, powściągliwy w tonie. Przez cały czas był świadomy tego, co robi. Prof. Jerzy Eisler oglądał film nakręcony wówczas przez funkcjonariuszy MSW:
„Milicjantom i strażakom udało się ugasić ogień marynarkami dopiero po kilku minutach. Siwiec zresztą im w tym przeszkadzał. Na filmie widać, że uciekał przed nimi, potykał się, […] i biegał w koło […]. Gdy po raz pierwszy oglądałem film, byłem zaszokowany, że Siwiec cały czas wznosił okrzyki protestacyjne” – pisał historyk.
Był to pierwszy, ale nie ostatni z serii podobnych autodestrukcyjnych protestów. 16 stycznia 1969 r. na placu Wacława w centrum Pragi podpalił się student Jan Palach, później postąpiło tak jeszcze kilka osób, m.in. Jan Zajíc.
Ale gesty, choć mniej dramatyczne, były wówczas wszechobecne. Wacław Komar – komunista, i to komunista czasów stalinowskich, szef wywiadu wojskowego w ciągu pięciu powojennych lat, w 1968 r. stojący zaś na czele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – pisał wprost: „Wkroczenie naszych wojsk do CSRS to taki sam akt agresji jak zajęcie Zaolzia trzydzieści lat temu”. Komar w takich opiniach nie był odosobniony. Lawinowo wzrastały zwolnienia z szeregów Wojska Polskiego i ze szkół podoficerskich, m.in. za otwarte wypowiadanie antywojennych poglądów.
Protestowali też polscy opozycjoniści. Przebywający wówczas w areszcie Adam Michnik nie mógł co prawda, choćby z racji swojego położenia, protestować zbyt intensywnie, po latach jednak przyznał:
„Myślę, że największy wstyd odczułem przez to, że było tam również wojsko polskie. Myślę, że tożsamość narodowa polega na tym, jakich postępków narodowych człowiek się wstydzi. Jeśli wstydzi się polskich grzechów, to jest Polakiem. Pierwszy raz poczułem wtedy w ustach smak narodowej hańby”.
Michnik był w więzieniu, lecz i bez niego społeczny opór rozlewał się po całym kraju. Nie brzmi to może zbyt poważnie, ale wiele mówi o tym skala rozrzucanych wtedy ulotek i napisów na murach wyrażających solidarność z Czechosłowacją. Bezpieka odnotowała wówczas występowanie 2174 równych ulotek, które powielono w niemożliwej dziś do policzenia liczbie. Jeśli zaś chodzi o napisy na murach, wyrażające te same treści, to o ich skali sporo mówi wypowiedź wiceministra Tadeusza Pietrzaka podczas spotkania z komendantami wojewódzkimi milicji obywatelskiej:
„Charakterystycznym i dotychczas niespotykanym [zjawiskiem – przyp. red.] są napisy na szosach, zakładach pracy, na ulicach i na murach – farbą olejną lub kredą. Dotychczas tego rodzaju napisy były rzadkością”.
Prof. Jerzy Eisler zauważając, że aresztowanych wówczas studentów przetrzymywano w aresztach co najmniej przez dwa miesiące – a niektórzy z nich byli aresztowani parokrotnie z rzędu, co oznaczało zwielokrotnienie kary – pisał: „Najskromniejszy gest otwartego protestu czy solidarności z Czechami i ze Słowakami wymagał wiele cywilnej odwagi”.
Tym większą wykazali się niektórzy polscy intelektualiści. Do najgłośniejszych tego rodzaju akcji należy z pewnością list pisarza Jerzego Andrzejewskiego, wystosowany do prezesa Związku Pisarzy Czechosłowackich Eduarda Goldstückera (ukazał się we francuskim dzienniku „Le Monde”), w którym prosił m.in.: „O przyjęcie najgłębszej [z nimi] solidarności, wyrazów prawdziwego braterstwa ze strony pisarza polskiego, który wprawdzie wyraża tylko własne myśli i uczucia, lecz wierzy, więcej, wie, że znajdzie poparcie ogromnej większości polskich pisarzy, dla których słowa +prawda, miłość, wierność, nadzieja, patriotyzm i postęp+ jeszcze nie umarły lub nie zmieniły się w ciężki kamień. Ale ten protest, zrodzony z oburzenia, bólu i wstydu, jest jedyną rzeczą, jaką w obecnych warunkach mogę oferować Panu i Pańskim kolegom”.
Jerzego Andrzejewskiego trudno było nazwać pisarzem opozycyjnym, choć w tamtym momencie legitymacji partyjnej już nie posiadał. Faktem jest też, że we wspomnieniach znających go twórców da się wyczytać, że odczuwał potrzebę psychicznego zadośćuczynienia swojej uległej postawie wobec komunizmu – list można więc rozumieć i w taki sposób. Nie zmienia to jednak tego, że mało który z przebywających wtedy w kraju ludzi kultury zdobył się na podobny gest, tym bardziej znaczący i odnotowany w świecie. Inni bowiem przebywający na emigracji owszem, protestowali, ale z pozycji bezpiecznych emigrantów; protesty takie – jak choćby Sławomira Mrożka czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego – miały znacznie mniejszą siłę rażenia, choć w kraju były odnotowywane z uznaniem i szacunkiem.
Jedynie Zygmunt Mycielski, znany krytyk muzyczny, wystosował analogiczny do Andrzejewskiego list, skierowany do czeskich i słowackich kompozytorów oraz muzyków. Ukazał się on w „Le Monde”, jugosłowiańskim dzienniku „Borba” oraz w polskiej, choć paryskiej, „Kulturze”.
Do protestów dochodziło praktycznie w każdym kraju, który wsparł inwazję. Były to zarówno drobne gesty, jak i choćby składanie kwiatów przy różnego rodzaju przedstawicielstwach Czechosłowacji, a także akty nieco większego kalibru. W NRD do października 1968 r. mniej lub bardziej surowo ukarano ludzi zdobywających się na jakąś formę protestu – głównie roznoszenie ulotek – w sumie 1189 osób.
Ale głośno wypowiedział się także w tej sprawie wybitny filozof Ernst Bloch, jeden z kluczowych intelektualistów mających wpływ na ruchy kontestacyjne końca lat sześćdziesiątych, badacz myśli utopijnej (słynny esej „Rzeczywistość antycypowana”) istotny na tyle, że był ceniony w równym stopniu przez marksistów, co przez środowiska katolickie. Podobnie było na Węgrzech, gdzie zabrał głos György Lukács, ceniony historyk literatury.
W Moskwie na placu Czerwonym 25 sierpnia 1968 r. demonstrowało siedmiu młodych intelektualistów. Brzmi to komicznie w skali zjawiska, jednak po pierwsze, w Moskwie wcześniej nie protestowano; po drugie, ten skromny wyczyn garstki ludzi sygnalizował znacznie szersze zjawisko.
„Praska Wiosna miała też rozległe reperkusje w zachodnich, nierosyjskich obszarach Związku Radzieckiego, być może nawet bardziej destabilizujące niż w przypadku przewrotu w Polsce i rewolucji na Węgrzech w 1956 r. Inwazja pogrzebała resztki socjalistycznych złudzeń wśród antystalinowskich członków wykształconych warstw w Moskwie, Leningradzie i innych ośrodkach kulturalnych Rosji. Garstka z nich odważyła się zaprotestować, wielu jednak znalazło się w stanie moralnej i intelektualnej agonii” – pisał historyk Vladislav Zubok w „Nieudanym imperium”, widząc w tym skromnym akcie ostatnią na gruncie rosyjskim, naiwną próbę zreformowania systemu, oznakę wiary w możliwość takiej reformy. Od Praskiej Wiosny komunizm mógł albo istnieć, albo upaść – nie było wariantów pośrednich.
Zubok nie mylił się co do istoty, ale umniejszał jednak skalę protestów. Oprócz siedmiu intelektualistów w Moskwie noty przesłało do stolicy ok. 800 drobnych organizacji partyjnych z terenu ZSRS; w samizdacie list podpisało blisko sto osób, w tym pisarz Wiktor Niekrasow. Nie szukając zaś pośrednictwa, w ręce Leonida Breżniewa oddał swój list reżyser i scenarzysta Jewgienij Jewtuszenko.
Prawdopodobnie nie można było zrobić więcej. Konfrontacja militarna nie wchodziła w grę, jedyną dostępną formą oporu przeciwko sowieckiej interwencji był protest – demonstracje, ulotki, wyrazy solidarności. To mało – bo nie zmieniło sytuacji. Ale też dużo – bo komuna, wciąż szermująca archaicznymi hasłami o burżuazyjnym imperializmie, od tamtej chwili straciła przynajmniej ten oręż.