Latarnie będą świecić. Spółdzielnie podpiszą umowę, ale miastu nie odpuszczą
Sześć bydgoskich spółdzielni mieszkaniowych chce, by to sąd ustalił, czy za lampy na ich terenie ma płacić miasto. Prezesi umowy z Eneą Oświetlenie podpiszą, ale na bardzo krótki czas, by po korzystnym wyroku sądu, szybko je zerwać. Tymczasem w mieście zgasło już ponad 400 latarni. Doszło też do napadu na pracowników Enei, którzy je odłączali.
Prezydent, powołując się na opinię Regionalnej Izby Obrachunkowej podtrzymuje, że nie będzie uiszczał rachunków za nie swoje grunty. Spółdzielnie nadal uważają, że to miasto - a nie ich lokatorzy - powinno płacić, bo samorząd ma taki ustawowy obowiązek. Prezesi ustalili w środę (03.02.), że jutro (04.02.) zaczynają procedury związane z postępowaniem sądowym.
- Razem, w jednym czasie, składamy w kancelarii pana prezydenta wezwanie do wykonywania obowiązków wypływających z prawa energetycznego. Jest to krok konieczny, przed złożeniem skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Nie ma innego sposobu, nie ma też innego usługodawcy, niż Enea Oświetlenie, żeby oświetlać nasze tereny. Umowy będą podpisane na czas określony - niezbyt długi, a jeśli na czas nieokreślony, to z krótkim, miesięcznym okresem wypowiedzenia, aby, gdy tylko uzyskamy korzystny dla nas wyrok, natychmiast przestać to finansować i nie obciążać dłużej naszych mieszkańców - powiedział szef spółdzielni Budowlani Jacek Kołodziej
W związku z tym, że ani miasto ani spółdzielnie nie podpisały umowy, Enea od poniedziałku (01.02.) zaczęła wyłączać lampy. Przestało działać ponad 100, m.in. na Wyżynach. Ustalanie warunków kolejnej umowy może potrwać do kilku tygodni.
Do sprawy odnieśli się politycy PiS. - Rozwiązanie problemu oświetlenia bydgoskich ulic leży w gestii prezydenta Bydgoszczy i spółdzielni mieszkaniowych - ocenił wiceminister Jarosław Wenderlich, zarazem bydgoski radny PiS. Wiceminister Wenderlich przypomniał, że sprawą zajmowała się wcześniej komisja nadzwyczajna.