Mówią o nim „polski Paganini”. Mariusz Patyra: Na skrzypcach trzeba umieć łkać [wywiad]
- Pandemia to bolesny czas dla artystów. Gdy nie ma koncertów to tak, jakbym w połowie nie mógł oddychać – mówi Mariusz Patyra - pierwszy Polak, który wygrał prestiżowy Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Paganiniego w Genui. 20 listopada miał wystąpić w bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej.
Magdalena Gill: Nazywają Pana polskim Paganinim. Cieszy to Pana?
Mariusz Patyra: To największy komplement dla skrzypka wirtuoza.
To prawda, że już jako 14-latek marzył Pan o wygraniu Konkursu im. Paganiniego?
- To marzenie pojawiło się, jak tylko zacząłem rozczytywać Koncert nr 1 D-dur op. 6 Paganiniego. Wiedziałem, że żaden z Polaków jeszcze nie wygrał tego Konkursu, chciałem być pierwszy.
Wielu marzy, ale co się robi, żeby takie marzenie zrealizować?
- Na początek oczywiście potrzebny jest talent - to wielki dar od Boga, spotkało mnie ogromne szczęście. Oczywiście niezbędna jest edukacja, ciężka praca, potrzebne jest też wsparcie. Mnie zawsze bardzo wspierała mama, która całe życie pracowała nad moją psychiką. Od najmłodszych lat tłumaczyła mi: „masz wielki dar - ciesz się, gdy wychodzisz na scenę, bo nie każdy to potrafi”. Wychodziłem więc uśmiechnięty i szczęśliwy, że mogę grać. Mama przez wiele lat słuchała, jak ćwiczę. Zwracała uwagę na błędy, zwłaszcza na intonację. Dużo mówiła o pracy, dokładności, cierpliwości. Miałem to zakodowane od najmłodszych lat i szybko stało się to częścią mnie.
Dziś nie wyobrażam sobie, bym mógł robić coś innego. Jestem zakochany w skrzypcach, całe życie marzyłem o tym, żeby umieć na nich grać. Mają w sobie ogrom melancholii i tkliwości. Na skrzypcach trzeba umieć zapłakać, łkać, grać rzewnie i tkliwie.
Marzenie się spełniło - w 2001 r. jako pierwszy Polak wygrał Pan Konkurs Paganiniego. Skończył Pan Hochschule für Musik und Theater w Hanowerze i Accademię Walter Stauffer w Cremonie – u prof. Salvatore Accardo. Wygrywa Pan konkursy, nagrywa płyty i koncertuje na całym świecie. I nagle w wieku 41 lat kończy studia magisterskie w Bydgoszczy. Dlaczego?
- Do Bydgoszczy trafiłem już kilkanaście lat wcześniej, za sprawą mojej impresario - nieżyjącej pani Marii Błaszczak. Na warsztaty do szkoły muzycznej zapraszała mnie tu zmarła niedawno pani dyrektor Ewa Stąporek-Pospiech. Podczas jednego z takich warsztatów poznałem nawet wspaniałego pianistę - Mariusza Klimsiaka. Zagraliśmy jedną krótką próbę, a poczuliśmy taką chemię, jakbyśmy od 30 lat ćwiczyli razem. Niczego nie trzeba było uzgadniać, rozumieliśmy się bez słów. Od tego czasu współpracujemy na stałe.
Taki był mój początek w Bydgoszczy, która zawsze mnie interesowała i była mi bliska. Potem na innym kursie w Wilanowie spotkałem prof. Katarzynę Popową-Zydroń i pojawił się temat uczenia studentów. Gdy w końcu padła taka propozycja ze strony bydgoskiej Akademii Muzycznej okazało się, że w Polsce nie są honorowane dyplomy zagranicznych uczelni i nie mogę wykładać, dopóki nie skończę studiów w kraju. Zdecydowałem się więc na Bydgoszcz.
Jak to w praktyce wyglądało?
- Z wielką przyjemnością zdawałem egzaminy wstępne - pamiętam, że to był drugi nabór, wrześniowy, więc zdążyłem w ostatniej chwili. Akurat miałem koncert na otwarcie sezonu w Filharmonii w Zielonej Górze – terminy się pokrywały, więc poprosiłem dziekana, żeby umożliwił mi zdawanie w innym czasie. Potem dojeżdżałem na studia do Bydgoszczy - eksternistycznie robiłem dwa lata w jeden rok. Zawsze - przy okazji koncertów w Polsce - umawiałem się na zaliczenia.
Chyba nie ma drugiej takiej uczelni na świecie, która byłaby tak pomocna studentowi. Bardzo miło wspominam wszystkich pedagogów i profesorów, z którymi miałem zajęcia.
Egzaminy ze skrzypiec też musiał Pan zdawać?
- Myślałem, że - jak wszyscy - będę czekał w kolejce podczas sesji egzaminacyjnej, ale tu znowu uczelnia zrobiła wobec mnie miły gest. Wszystkie moje egzaminy z instrumentu były organizowane w formie koncertów. W styczniu miałem pierwszy recital dyplomowy i grałem go z moim pianistą Mariuszem Klimsiakiem. Potem w marcu był koncert nadzwyczajny, gdzie wykonałem Koncert skrzypcowy d-moll Sibeliusa z orkiestrą Akademii Muzycznej, dyrygował Michał Dworzyński – to był przepiękny koncert, zapamiętam go do końca życia. W końcu w czerwcu była sesja letnia i obrona pracy magisterskiej, którą pisałem w ogromnym stresie, bo to był bardzo gęsty miesiąc, jeśli chodzi o wydarzenia. Ciągle przyjeżdżałem i wyjeżdżałem z Bydgoszczy. W sumie zagrałem wtedy pięć koncertów, wliczając recital dyplomowy. Poza nim były dwa koncerty na Festiwalu Wodecki Twist, zorganizowanym rok po śmierci Zbigniewa Wodeckiego i dwa symfoniczne - w Warszawie grałem Koncert Paganiniego z orkiestrą Sinfonia Varsovia, a w Gdańsku - na zakończenie sezonu - Symfonię Hiszpańską Lalo. Byłem bardzo zmęczony, ale to było przyjemne zmęczenie.
Pracę magisterską o czym Pan pisał?
- Na temat techniki flażoletowej i jej wpływu na swobodę wykonawczą. To temat, który bardzo mnie pasjonuje. Granie flażoletów wyostrza wszystkie zmysły i podwyższa poprzeczkę u skrzypka. Jeżeli nauczymy się je grać czystymi dźwiękami - wszerz i wzdłuż, na wszystkie możliwe sposoby - to później estetyka i dyscyplina prowadzenia prawej ręki smyczkiem po strunach są na dużo wyższym poziomie niż bez opanowania tej techniki.
Ale wracając do obrony pracy magisterskiej – do dziś pamiętam, jak szefowa katedry pani Joanna Krempeć ogłosiła uroczyście, że na mocy konkretnej ustawy, otrzymałem tytuł magistra sztuki i ukończyłem studia. Autentycznie ścisnęło mnie w gardle i myślałem, że się rozpłaczę. W holu czekało wielu moich przyjaciół i znajomych, widziałem ich serdeczne spojrzenia. To był bardzo wzruszający moment. Mój sentyment do Akademii Muzycznej w Bydgoszczy jest nieograniczony i nieśmiertelny.
Z absolwenta od razu awansował Pan na wykładowcę.
- Zawsze marzyłem, żeby - oprócz grania na scenie – uczyć. Wcześniej robiłem to sporadycznie na kursach mistrzowskich, ale zawsze dawało mi to ogromną satysfakcję. Lubię to robić, umiem i mam do tego cierpliwość, co na pewno potwierdzą wszyscy, którzy mieli ze mną lekcje. Zawsze podkreślam, że ja i uczeń płyniemy jako muzycy na tej samej łódce, bo ja - tak samo jak on - żeby wyjść na scenę i zagrać najpiękniej, jak się da, muszę wcześniej włożyć w to bardzo dużo pracy. Sam się podczas takich lekcji bardzo dużo uczę, to dla mnie praca odkrywcza.
Jak wygląda życie i praca koncertującego skrzypka w czasach pandemii?
- Sytuacja jest bolesna dla nas artystów, bo brak sceny, występów mocno nam doskwiera. Do momentu pandemii ciągle coś się działo i człowiek wiedział, że ćwiczy, bo jeszcze w tym miesiącu czy za miesiąc będzie występował, a teraz cała masa wydarzeń została odwołana. Jesienią miałem zaplanowany duży projekt polsko-brazylijski, związany z „Czterema Porami Roku” Vivaldiego – to miał być koncert z wizualizacjami, światłami i innymi efektami, który został przesunięty na 2021 rok, ale nowa data też stoi pod znakiem zapytania. Nie wiadomo, czy w ogóle się odbędzie, bo koncerty były zaplanowane w wielkich arenach.
We wrześniu wreszcie po długiej przerwie zagrałem cztery koncerty, dwa razy przekładane, na które się ogromnie cieszyłem. Dla mnie brak występów to tak, jakbym w połowie nie mógł oddychać.
Nowością są koncerty online, ostatnio bardzo modne.
- Ciągle nie wiem, jak mam się do nich ustosunkować. Wiem, że nic nie zastąpi koncertu na żywo. Przez Internet nie ma tych wszystkich emocji między wykonawcą a publicznością, żadna transmisja tego nie zastąpi. Dla artysty to także bardzo dziwna sytuacja, gdy wychodzi na scenę i kłania się, a sala jest pusta – są tylko mikrofony i kamery.
Nowością były dla nas także „koncerty maskowe” - zza masek niestety nie widać emocji na twarzach słuchaczy. Trzeba się jednak stosować do ogólnych obostrzeń, nie ma wyjścia.
Wywiad ukazał się w zwiastunie koncertowym bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej na listopad 2020.
Mecenasem Filharmonii jest „Enea”.