Rzeźbiarz Michał Kubiak: Dyrektor Szwalbe był szczęśliwy, że nie zrobiłem z niego bohatera
– Najpierw wyrzeźbiłem portret dyrektora Andrzeja Szwalbego, a potem – z jego inicjatywy – Czesława Miłosza. Nie spodziewałem się, że noblista poprosi mnie o portret swojej żony Carol, zaledwie kilka miesięcy po jej śmierci – opowiada bydgoski artysta rzeźbiarz Michał Kubiak.
Wywiad znalazł się w najnowszym wydawnictwie Filharmonii Pomorskiej, które miało swoją premierę w miniony piątek. W albumie „Rzeźba – z kolekcji Filharmonii Pomorskiej” skatalogowano wszystkie dzieła rzeźbiarskie, które należą do bydgoskiej instytucji. Michał Kubiak jest autorem kilku takich rzeźb – m.in. popiersia i figury wieloletniego dyrektora instytucji, honorowego obywatela Bydgoszczy Andrzeja Szwalbego.
Magdalena Gill: Jak długo pozował Panu dyrektor Andrzej Szwalbe?
Michał Kubiak: Andrzej Szwalbe przychodził do mnie do pracowni w roku 1995. Portret zamówiła Pani Eleonora Harendarska, ówczesna szefowa Filharmonii Pomorskiej, która chciała w ten sposób uwiecznić pierwszego dyrektora i budowniczego gmachu Filharmonii.
Dyrektor od razu się zgodził?
– Nie było problemu, żeby namówić dyrektora na pozowanie u mnie w pracowni, ale – choć nie mówił mi tego wprost – miał pewne obawy, czy portret, który wykonam będzie go satysfakcjonował. Wszystkie dotychczasowe popiersia w Filharmonii powstawały na zamówienie tzw. Funduszu Rozwoju Twórczości Plastycznej przy Ministerstwie Kultury i Sztuki. Artyści, którzy realizowali te dzieła to byli profesorowie akademiccy.
Jak wyglądały te spotkania?
– Pozowanie trwało zawsze 30-40 minut, spotkaliśmy się siedem-osiem razy. Było raczej swobodnie. Rozmowa dotyczyła wszystkiego, co jest związane ze sztuką. Porównywał moją pracę do komponowania, bo rzeźba to też kompozycja, ale w innej przestrzeni. Szwalbe to doskonale rozumiał. Prowadziliśmy sympatyczne rozmowy, nawet typu warsztatowego. Jego wiedza na ten temat była naprawdę szeroka. Zresztą jego ogólna wiedza o kulturze była znakomita, bo orientował się w kwestiach bardzo odległych od dziedziny muzycznej. W pewnym momencie oświadczył mi: „Proszę pana, pozostawiam panu wolne pole do popisu”.
Kibicował mi jako znawca, nie tylko jako model. Wcześniej rzeźbiłem wielokrotnie ludzi nic nie mających wspólnego ze sztuką, którzy nie mieli pojęcia o mojej pracy, a on – przez lata kontaktów z artystami był bardzo z warsztatem artysty obeznany.
Dyrektor był cierpliwy przy pozowaniu?
– Bardzo, nawet nie gestykulował przy rozmowie. Ostatecznie więc – jak na rzeźbę, która ma prawie naturalne wymiary – jeden do jeden – udało się szybko pracę skończyć. Po którymś z naszych spotkań dyrektor zapytał tylko, czy może już iść do fryzjera? [śmiech]
Włosy były ważne przy rzeźbieniu?
– Przychodził do mnie z dość obszerną burzą włosów, która była interesująca jako forma rzeźbiarska. Praca z modelem zawsze różni się od tej z dokumentacji fotograficznej. Ta druga jest płaskim przekazem podobizny modela, a w pierwszym przypadku mamy do czynienia z modelem w 3D. Mam wtedy dostępny trzeci wymiar i nie muszę się domyślać, co jest z tyłu, czy z profilu. Chciałem uwiecznić Szwalbego takim, jakim go widziałem i zachować tę burzę włosów, dlatego poprosiłem, żeby nie chodził do fryzjera.
Podobała mu się rzeźba?
– Kiedyś w rozmowie powiedział: „Proszę pana, ja nie muszę być podobny, ale muszę być w charakterze”. Chyba udało mi się to uzyskać, bo był zadowolony, o czym pisał mi w liście. Najbardziej ujęło go – jak to określił – że „nie zrobiłem z niego bohatera”. Zaakceptował sposób wyrzeźbienia, jeśli chodzi o formę. Nie jest to tradycyjny portret, wystylizowany w sposób akademicki i myślę, że o to Szwalbemu chodziło.
Wynikało to z jego skromności?
– Na ten temat krążą po Bydgoszczy legendy. Na przykład taka, że kiedy jechał z kierowcą do ministerstwa, czy w jakiejś sprawie służbowej i mieli po drodze jeszcze coś załatwić, to za ten dodatkowy kawałek drogi się z nim rozliczał. Bardzo dbał o tych, z którymi współpracował. Ludziom po studiach, którzy przyjeżdżali do Bydgoszczy załatwiał mieszkania, pomagał też w różny inny sposób. Był otwartym człowiekiem, a jednocześnie bardzo wpływowym. W tamtych czasach – politycznie trudnych – człowiek, który poruszał się z taką swobodą musiał mieć charyzmę. Szwalbe potrafił zjednywać sobie ludzi, a to właśnie jest zadanie człowieka, który kieruje instytucją.
I Pan te cechy musiał pokazać w swojej rzeźbie – nie tylko uchwycić podobieństwo, ale przede wszystkim charakter. Jak to się robi?
– Podobieństwo można pokazać bardzo łatwo, to jakby zrobienie zdjęcia. Ale rzeźba to nie zdjęcie. Cechy, których fotografia nie jest w stanie przekazać wymagają już pewnych sposobów – środków formalnych, faktury, różnych innych rzeczy. Ważny jest przede wszystkim gest – wszystko się zaczyna i kończy na nim. Wystudiowane, akademickie portrety nigdy nie są dla mnie satysfakcjonujące – może dlatego, że są zbyt poprawne. W sztuce musi być pewien zadzior, błąd, coś, co daje inność. Sztuka nie polega na dosłowności. My jesteśmy po to, żeby interpretować rzeczywistość, a nie odtwarzać.
To nie był jedyny portret Szwalbego, który Pan stworzył. Jest jeszcze rzeźba przed Filharmonią.
– Ta powstała w 2006 roku, już po śmierci dyrektora. Z mojej inicjatywy – uważałem, że należy mu się pełno postaciowa figura jako dyrektorowi i budowniczemu Filharmonii i nie tylko, bo Szwalbe przecież widział już postępy w budowie kolejnej instytucji muzycznej w Bydgoszczy, o którą się starał – Opery Nova.
Do tej rzeźby już nie potrzebował Pan modela?
– Popiersie stojące w Filharmonii bardzo ułatwiło mi pracę. Miałem stworzyć rzeźbę w trochę większej skali, stojącą w plenerze – przed Filharmonią. Łatwiej było mi ją przetransponować z już istniejącego modelu. Całą resztę – ubiór, różne detale, laseczkę, słynną teczkę – dopowiedziałem sobie, bo przecież dyrektora znałem. Chciałem, żeby to była postać, która idzie do swojej instytucji. Nie wiem, czy to się do końca udało, bo tylko takie miejsce miałem do dyspozycji, jeśli chodzi o zaaranżowanie rzeźby w przestrzeni.
Postać dyrektora Szwalbego została też przez Pana wyrzeźbiona na Drzwiach Błogosławieństw do bydgoskiej Bazyliki? Skąd się tam wziął?
– To znowu był mój pomysł. Drzwi robiłem na zamówienie Bazyliki. W kwaterze pt. „Błogosławieni Miłosierni” Szwalbe idzie razem z tłumem do tej właśnie świątyni. Miłosierdzie to funkcja Bazyliki, jako kościoła misjonarskiego, a Szwalbego też można nazwać miłosiernym, bo rozdawał dobro w postaci kultury.
Sama interpretacja poszczególnych błogosławieństw należała do mnie i zawsze wiązała się z jakąś ilustracją, czy narracją, którą niesie opowieść o danej scenie. Robiąc tłum wiernych pomyślałem, że dobrze, żeby znalazła się w tym miejscu jakaś portretowa, konkretna osoba. Szwalbe był idealny.
Drzwi zostały odsłonięte w 1997 roku. Dyrektor wiedział, że jest jednym z bohaterów?
– W kolejnym z wielu listów, które od niego dostałem i zachowałem napisał i o Drzwiach Błogosławieństw. Było to dopiero w 1999 roku – po tym, jak otrzymał album z ilustracjami. Napisał tak: „Pierwszy raz dzięki albumowi widzę moją głowę na Drzwiach Błogosławieństw. Tak, jak mi już wcześniej relacjonowała żona – rzeźba jest wybitna”.
Potem – w 1999 roku – gdy była planowana wizyta Jana Pawła II w Bydgoszczy – proponował, by wydać autorski zbiór fotogramów Drzwi z Bazyliki, sygnowany przeze mnie. Jak tłumaczył w liście, mogłyby to nabywać „sfery uprzywilejowane majątkowo”, a Papież otrzymałby go w prezencie. Rada Miejska Bydgoszczy z kolei chciała miniaturę tych drzwi w srebrze, w skali 1:10, by ofiarować ją Janowi Pawłowi II. Ostatecznie jednak nie doszło to do skutku i robiłem dla Papieża duże paschały z emblematami Bydgoszczy.
To dzięki dyrektorowi Szwalbemu wyrzeźbił Pan też portret Czesława Miłosza?
– Ten pomysł powstał po wizycie noblisty z żoną Carol w Bydgoszczy na wieczorze poetyckim, poświęconym jego twórczości. Po tym spotkaniu pojawił się pomysł, że popiersie Miłosza należałoby dołączyć do galerii rzeźbiarskich portretów kompozytorów, bo choć kompozytorem nie był, to było nazwisko światowe.
Miłosz miał przybyć do Bydgoszczy raz jeszcze, ale ostatecznie tak się nie stało, więc musiałem rzeźbić portret na podstawie fotografii. Otrzymałem zdjęcia z Jego pobytu nad Brdą, a także od humanistów z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, zrobione podczas wizyty u noblisty w Berkeley. Gdy popiersie było gotowe, Krzysztof Myszkowski – redaktor naczelny bydgoskiego Kwartalnika Artystycznego [pismo literackie było zaprzyjaźnione z Czesławem Miłoszem i regularnie publikowało jego twórczość – przyp. red.] wysłał zdjęcie popiersia do poety, do Berkeley. Z tego co wiem – do tej pory nie powstał żaden inny portret rzeźbiarski Miłosza.
Portret był gotowy, ale na tym się nie skończyło?
– Nastąpiła sytuacja, której nigdy bym się nie spodziewał. Sam Czesław Miłosz napisał do mnie z prośbą o wyrzeźbienie kolejnej pracy – tym razem jego żony Carol. Prosił mnie o to, bo – jak tłumaczył – jego portret wyrzeźbiony przeze mnie na podstawie fotografii jest w jakiś intymny sposób bardzo podobny – tak mniej więcej uzasadnił ten wybór. Wszystko działo się zaledwie kilka miesięcy po śmierci Carol – zmarła w 2002 roku, a ja wyrzeźbiłem jej portret wiosną 2003. Dostałem od Miłosza masę zdjęć rodzinnych, gdzie Carol występowała w roli prywatnej i na których nie pozowała. Te fotografie mi bardzo dużo o niej powiedziały, ponieważ nigdy jej na żywo nie widziałem. Kiedy byli z Miłoszem w Bydgoszczy, my z żoną wyjechaliśmy na wakacje, bo to był lipiec. W czasie pracy nad popiersiem do Bydgoszczy regularnie przyjeżdżała sekretarka Miłosza, Pani Agnieszka Kosińska, która zdawała mu relacje z postępu pracy nad portretem.
Jak poeta zareagował, gdy Pan przywiózł gotową rzeźbę?
– Myślę, że był zadowolony. Zawiozłem popiersie do jego mieszkania w Krakowie. Prosił, żebym usadowił je na wysokości jego wzroku, przy niskim stoliku, ponieważ – jak mówił – „chciałby, żeby ona teraz piła z nim herbatę...”. Gipsowy model popiersia jest nadal w mojej pracowni, a jedyny egzemplarz z brązu stoi w gabinecie Czesława Miłosza w Krakowie na Bogusławskiego.
Filharmonia posiada jeszcze popiersie Stefana Kisielewskiego Pana autorstwa. Tego kompozytora również rzeźbił Pan ze zdjęć?
– Tak, ale to był tak charakterystyczny człowiek, że nie miałem z nim większego problemu. Kisiela znałem też z filmu dokumentalnego, w którym uwieczniono jego charakterystyczny sposób chodzenia, poruszania się. To mi ułatwiło pracę, bo miałem tzw. portret pamięciowy przed sobą. Pamiętam, że na odsłonięciu była jego córka Krystyna.
W gmachu Filharmonii jeszcze do niedawna był też portret mojego autorstwa Jerzego Waldorffa, ale pojechał do Radziejowic, ponieważ tam odbywa się co roku Letni Festiwal jego imienia. Organizatorzy poprosili jakieś 7-8 lat temu dyrektorkę Eleonorę Harendarską o wypożyczenie rzeźby. Szczęśliwie się stało, bo portret jest tam prezentowany niczym pomnik przed pałacem. Oczywiście jest wzmianka, że to depozyt, a właścicielem rzeźby jest Filharmonia Pomorska w Bydgoszczy.
Dla dyrektora Szwalbego w Filharmonii ważna była nie tylko muzyka, ale „synteza sztuk”. Jak ocenia Pan kolekcję dzieł sztuki, którą zgromadziła instytucja?
– Jest unikatowa w skali Polski, żadna inna instytucja muzyczna takiej nie ma. Bydgoska Filharmonia pełni jednocześnie funkcję galerii sztuki. Posiada zestaw portretów rzeźbiarskich kompozytorów polskich, bardzo ciekawy zestaw malarstwa współczesnego – z takimi nazwiskami, jak Jerzy Nowosielski, Tadeusz Małachowski i wielu innych znakomitych artystów. Znajduje się tam też wiele tkanin artystycznych, czyli gobelinów, cały czas eksponowanych w foyer.
Szwalbemu udało się takie miejsce stworzyć, bo postrzegał sztukę właśnie jako syntezę.
Kolekcja Filharmonii jest tak bogata, że nie mieści się w samym gmachu, ale jest też prezentowana w Pałacu Myśliwskim w Ostromecku, gdzie miedzy innymi stworzono gabinet Andrzeja Szwalbego, pięknie eksponowana jest kolekcja zabytkowych fortepianów.
Jest wiele śladów Andrzeja Szwalbego w Bydgoszczy, ale po mieście można też spacerować śladami Michała Kubiaka. Był nawet kiedyś oficjalny spacer z okazji 50-lecia Pana pracy twórczej?
– Prowadziła go dr Agnieszka Wysocka. Uczestnicy szli od katedry, gdzie znajdują się wyrzeźbione przeze mnie z okazji 2000 roku Drzwi Jubileuszowe, mijali Flisaka nad Brdą, Wędrowca na skrzyżowaniu ul. Dworcowej z Gdańską, Mariana Rejewskiego na ławeczce przy ul. Gdańskiej, Andrzeja Szwalbego przed Filharmonią, by w końcu dojść do Drzwi Błogosławieństw w Bazylice.
Pan też robi sobie takie spacery?
– Tak, choć niekoniecznie taką trasą (śmiech). Te rzeźby w Bydgoszczy to dla mnie ogromna radość i satysfakcja.
Album „Rzeźba – z kolekcji Filharmonii Pomorskiej” wydany przez bydgoskie Wydawnictwo „Margrafsen” jest dostępny w kasie FP.