Żyłki na ryby zamiast strun. Pierwszy szef Capelli Bydgostiensis o jej początkach [wywiad]
- Szczęście tak mi w życiu dopisało, że miałem szansę być przy zakładaniu bardzo znanych polskich zespołów. Nie doczekam już kolejnego 60. jubileuszu Capelli Bydgostiensis, ale idea trwania tej Orkiestry powinna żyć – mówi jej pierwszy szef Stanisław Gałoński.
Koncert z okazji 60-lecia Capelli Bydgostiensis odbywał się w sobotę (20 sierpnia) na placu przed bydgoską Filharmonią. Z powodów atmosferycznych został przerwany i przełożony na inny termin. W ramach obchodów jubileuszu publikujemy rozmowę z pierwszym szefem bydgoskiej Orkiestry - Stanisławem Gałońskim.
Magdalena Gill: Trafił Pan do Bydgoszczy, gdy Capella Bydgostiensis dopiero zaczynała. Czym skusił Pana ówczesny dyrektor Filharmonii Andrzej Szwalbe?
Stanisław Gałoński: Liczyłem na otrzymanie mieszkania w Bydgoszczy. Mieszkałem wtedy w Krakowie, w trudnych warunkach. Przez 12 lat pracowałem jako organista przy kościele św. Barbary, gdzie miałem swój pokój. To był klasztor jezuitów, obowiązywała tam klauzura, kobietom nie wolno było wchodzić. Dopóki byłem kawalerem nie było problemu, jednak jak się ożeniłem, musieliśmy gdzieś z żoną mieszkać. Tułaliśmy się więc po Krakowie i pod Krakowem przez rok. Było bardzo ciężko.
W międzyczasie skończyłem studia dyrygenckie i marzyłem, by być przede wszystkim dyrygentem jakiejś orkiestry symfonicznej, operowej czy kameralnej, a nie muzykiem kościelnym, choć muzykę religijną bardzo ceniłem.
I wtedy usłyszał Pan audycję w radiu, nadawaną na żywo z koncertu w Bydgoszczy?
- To był koncert z okazji inauguracji działalności sali kameralnej w bydgoskiej Filharmonii. Spiker zapowiedział, że instytucja wiąże z tą salą wielkie nadzieje, że to będzie nowe miejsce wykonywania muzyki kameralnej i poszukiwany jest dyrygent, który poprowadziłby koncerty. Była sugestia, że wraz z pracą otrzyma mieszkanie.
Od razu zdecydowaliście się z żoną przeprowadzić do Bydgoszczy?
- Mieszkaliśmy wtedy w pokoiku o wymiarach 9 metrów kw., na łasce jakichś ludzi. Napisałem do dyrektora Szwalbego, a ten odpisał, że mam przyjechać. Mieszkania nie dostałem od razu, bo ich nie było. Przez 6 lat mieszkałem w gmachu Filharmonii. Mieliśmy z żoną pokoik na drugim piętrze, od strony parkingu i Bazyliki. Miał wielkość 8 metrów kw. W sąsiednim mieszkał Józef Radwan z żoną, wtedy drugi dyrygent, mój dawny uczeń w szkole muzycznej w Krakowie. Luksusów nie było. Każdego dnia o godz. 5.00 przychodziła sprzątaczka i waliła odkurzaczem w nasze drzwi, bo sprzątała korytarz. Zaraz potem zaczynali przychodzić muzycy i ćwiczyć - na skrzypcach, puzonach, waltorniach, bo tuż obok znajdowały się pokoje dla orkiestry. Łazienki własnej nie mieliśmy. Trzeba było schodzić na parter do wspólnej, przeznaczonej również dla muzyków. Jak był koncert, to były dodatkowe trudności, bo przecież do Filharmonii przychodzili rozmaici ludzie.
Była choć satysfakcja z pracy artystycznej? Nie od razu trafił Pan do Capelli Bydgostiensis.
- Szwalbe mnie zaangażował, ale nie miał chwilowo dla mnie etatu. Na początek dyrektor zatrudnił mnie w chórze chłopięcym. To był duży zespół, było tych chłopców nawet z 80. Kierownikiem artystycznym był wtedy Zbigniew Chwedczuk, którego znałem z filharmonii z Krakowa, gdzie pracowałem wcześniej przez trzy lata. W międzyczasie zlecił mi kilka koncertów symfonicznych, po których zaproponował, żebym był drugim dyrygentem orkiestry. Dyrektor Szwalbe jednak kazał mi się zdecydować: albo symfonicy, albo prowadzenie Capelli Bydgostiensis, wobec której Filharmonia miała poważne plany. Po namyśle zdecydowałem się zostać w Capelli.
Ta Orkiestra nie miała wtedy jeszcze nawet swoich muzyków?
- Capella Bydgostiensis była początkowo dodatkowym tworem do dużej orkiestry symfonicznej, w którym muzycy reprezentujący wysoki poziom mogli się uzewnętrznić artystycznie, poprzez granie muzyki kameralnej. Pieniądze dostawali za każdy koncert. To nie była komfortowa sytuacja dla zespołu. Muzyk, który nie był etacie, mógł zawsze powiedzieć, że dziś nie może przyjść, bo musi grać na ślubie albo dziecko mu zachorowało. Nie wspominając o tym, że gdybyśmy chcieli jechać zagranicę z koncertami, orkiestra symfoniczna musiałaby dostać wolne, bo zabrałbym część muzyków. Zwróciłem się więc do dyrektora Szwalbego prosząc o rozwiązanie tej sytuacji. Dyrektor to rozumiał, bo był bardzo dobrym organizatorem.
Potencjalnych muzyków jednak na miejscu nie było, bo wyższej uczelni muzycznej też jeszcze Bydgoszcz nie miała. Skąd ich wzięliście?
- Szwalbe kazał mi wsiąść do pociągu i jeździć po Polsce, by werbować muzyków. Ściągałem różnych ludzi z z różnych miejsc. Kiedyś policzyłem, że sprowadziłem za czasów swojej bytności w Bydgoszczy 20 różnych muzyków i śpiewaków.
Chętnie przyjeżdżali?
- Tak, bo dyrektor Szwalbe zdobył pieniądze na etaty. Paradoksem było to, że łatwiej było pozyskać pieniądze na pensje niż załatwić mieszkania. Wśród muzyków oczywiście byli tacy, którzy pograli tu kilka miesięcy i uciekali, tacy co zostali tylko na rok, ale i tacy, którzy związali się z Bydgoszczą na dłużej. Do dziś zachowałem spis wszystkich koncertów Capelli Bydgostiensis, gdy kierowałem tym zespołem. Były ich ze 2 tysiące.
To był wtedy pionierski zespół w Polsce. Jako pierwsi zaczęliście grać muzykę dawną na zabytkowych instrumentach. Jak to się zaczęło?
- To była wspólna inicjatywa dyrektora Szwalbego i moja. Wtedy w Polsce nie było takiego drugiego zespołu, a wiem, że było to nawet wydarzenie na skalę europejską.
Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że gdy tworzyłem bydgoski zespół, praktyka wykonawstwa muzyki dawnej była w Polsce znana w bardzo nikłym stopniu. Miałem do dyspozycji zaledwie jedną niemiecką książkę, z której można się było czegoś nauczyć. Szwalbe ściągnął trzytomowe dzieło Praetoriusa „Syntagma Musicum”, w którego pierwszym tomie znaleźliśmy rysunki instrumentów z XVI w. - bardzo precyzyjne, jak na te czasy, razem z ich skalą.
Zabytkowe instrumenty nie były w Polsce dostępne?
- Na terenie Polski ich ilość była znikoma. Dyrektorowi Szwalbemu udało się ściągnąć kopie z Anglii i innych miejsc. Niektóre zamówiliśmy według wzorów z ikonografii. Lutnik z Krakowa zbudował nam violę da gamba. Wszystkiego musieliśmy nauczyć się sami. Pierwsze nasze instrumenty nie miały strun, tylko żyłki na ryby. Tworzenie Capelli Bydtostiensis to był długi i żmudny proces.
A kiedy już przyszedł sukces, Pan odszedł z Bydgoszczy. Dlaczego?
- Nieraz się nad tym zastanawiałem, bo przecież w Bydgoszczy miałem warsztat do pracy. Przyczyn jednak było wiele. Choćby taka, że w Bydgoszczy brakowało mi teatru czy opery na takim poziomie, jaki był w Krakowie. Czułem, że jestem w trochę innym środowisku, tęskniłem za tym krakowskim. Zdarzały się także konflikty w zespole, choć nie były jakieś ogromne. Na to wszystko jednak zagrał los - nagle dostałem list od Jerzego Katlewicza, który został nowym dyrektorem Filharmonii Krakowskiej. Zaproponował, bym wrócił do Krakowa i stworzył tam podobny zespół, jak Capella Bydgostiensis. „Chyba rozumiesz, że w mieście, które było stolicą Polski, taki historyczny zespół powinien istnieć?” - pisał. Zgodziłem się. Stwierdziłem, że to będzie dobre zarówno dla mnie, jak i dla bydgoskich muzyków, bo co ja im mogłem jeszcze nowego powiedzieć po tylu latach? Złożyłem wypowiedzenie, ale dyrektor Szwalbe stwierdził, że jako kierownik mogę odejść tylko w danym roku, przed konkretną datą, która akurat minęła dzień wcześniej. I że muszę zostać jeszcze rok, więc zostałem.
Już po moim wyjeździe z Bydgoszczy, gdy Szwalbe skończył 80 lat, wysłałem mu życzenia. Dostałem też odpowiedź. „Okres, kiedy był pan w Bydgoszczy i kiedy współpracowaliśmy, był najszczęśliwszy w moim życiu” - napisał mi dyrektor. Mam ten list do dziś.
Czego Pan życzy Orkiestrze z okazji jej 60-lecia?
- Taki jubileusz osiągają tylko zespoły bardzo utytułowane, o światowej renomie. Jest to okazja do podsumowania działalności, jak również do złożenia życzeń na następne przynajmniej 60 lat. Ja już nie doczekam kolejnego 60. jubileuszu, ale idea trwania tego zespołu powinna żyć. Życzę całej Capelli Bydgostiensis jak największych artystycznych sukcesów. Oby była dalej światłym, wspaniałym świadectwem kultury w Bydgoszczy.
Stanisław Gałoński - dyrygent i muzykolog, współorganizator i pierwszy szef artystyczny Capelli Bydgostiensis w latach 1961-1970; współtwórca i wieloletni dyrektor orkiestry Capella Cracoviensis oraz Festiwalu „Muzyka w Starym Krakowie”. Wywiad ukazał się w specjalnym wydawnictwie jubileuszowym bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej, towarzyszącym obchodom 60-lecia Capelli Bydgostiensis.
Mecenasem Filharmonii jest „Enea”.