Szczęśliwie początek polskiej trasy miał miejsce właśnie w Bydgoszczy. Hala „Astorii” oblegana była przez tłumy, już od godz. 17.00. Z każdą chwilą ilość przybyłych rosła a z głośnych rozmów wnioskować można było, że przed wejściem do hali znaleźć można delegatów przynajmniej połowy Polski. Dyskutowano o zespole, licytowano się co do kompozycji, która otworzy koncert, padały pytania o gościa specjalnego - grupę Porcupine Tree! Zbliżała się powoli godz. 20.00, a tłum gęstniał. Jakieś problemy przy wejściu. Ktoś głośno chwali się, że ponoć widział w okolicy muzyków „rozmarzonego teatru”... Zazdrosne oczy szukają chwalipięty. Wreszcie coś się ruszyło i ludzka masa powoli przenika do wnętrza hali. Wewnątrz napotykamy na kolejne przeszkody. W szatni brakuje numerków. Tłok przy „piwopoju” dezorganizuje swobodę poruszania się po sali, a przecież każdy chce sobie wywalczyć jak najlepsze miejsca.
Nagle, jeszcze przed godz. 20.00, daje się słyszeć znajome dźwięki utworu "Even Less" - to znak, że na estradzie jest już grupa PORCUPINE TREE. Zaskoczony tłum spieszy na widownię. Taaak! Na scenie są już Steven Wilson, Richard Barbieri, Colin Edwin oraz Chris Maitland. Kolorowe reflektory rozpoczynają taniec w rytm utworu otwierającego album "Stupid Dream". Steven jak zwykle boso, skromny T-shirt, ciemne okulary. Colin jak zwykle w czapeczce. Richard - niezwykle skupiony, z kamienną twarzą. Chris - wesołek, jedyny z grupy, który wierny jest długim włosom. Znamy ten obrazek bardzo dobrze. Dwukrotnie widzieliśmy go w tym mieście. Choć to już trzecie spotkanie z „orkiestrą jeżozwierzowego drzewa”, emocje nie tracą na temperaturze, choć przecież zdecydowana większość widowni, widzi i słyszy ten zespół pierwszy raz. "Even Less" dobiega końca - Steven wita publiczność. „Dobry wieczór” i „dziękuję” wychodzą mu coraz lepiej. Leader „Porków” zachęca gorąco tych, którzy nie znają jeszcze ich twórczości, do cierpliwego wysłuchania programu ich występu. W ruch idą dynamiczne utwory zespołu... w ten sposób Steven chce zjednać sobie niecierpliwie oczekujących na występ „teatru marzeń”. "Up The Downstairs", później "Tinto Brass" - o ile nie mylę kolejności. Na widowni rzeczywiście widać ożywienie... Czas na coś z ostatniej płyty - "Shesmovedon" łagodzi atmosferę, jednakże już po chwili Steven zapowiada "Signify". Zespół nie pozostawia cienia wątpliwości, co do swoich umiejętności... Choć to dalekie od muzyki, na którą czeka większość zebranej w „Astorii” publiczności, to jednak występ wydaje się przypaść do gustu oczekującym na spektakl prog-metalowej trupy. Mnie jednak brakuje tu owych „czarów”, obecnych w programie pełnych koncertów Porcupine Tree. Rad byłbym usłyszeć "Dislocated Day" czy "Radioactive Toy". Tak zatem żal chwyta w uścisk moje serce, gdy grupa kończy nagle swój koncert... Steven zapowiada co prawda ich czwartą wizytę w grodzie nad Brdą - w kwietniu przyszłego roku, ale grono fanów domaga się kontynuacji występu... Hala „Astorii” rozbłyska jednak pełnym światłem, na scenę wkraczają technicy Dream Theater, ostatecznie odbierając fanom „Porków” jakiekolwiek nadziej na bis.
Trwa krzątanina - część widowni wychodzi, by uzupełnić poziom „płynów” i stężenie dymu w swoich płucach. Tymczasem na scenie roi się od ludzi przygotowujących arenę najbliższych wydarzeń. Mamy okazję podziwiać precyzję i szybkość ich działań. To doprawdy imponujące. Każdy doskonale zna tu swoją rolę, niczym w parkingu wyścigów formuły 1. Atmosfera gęstnieje. Większość oczu wpatrzonych jest w ten prostokąt sceny, na której mają się pojawić Ci, na których wizytę w Polsce czekaliśmy przecież tak długo.
Po kilkunastu minutach estrada pustoszeje... gasną światła, a przestrzeń hali „Astorii” zaczyna mruczeć znajomymi dźwiękami... "Metropolis" - w ciemności rozlega się krzyk setek fanów gotowych przywitać bohaterów tego wieczoru - DREAM THEATER. Pierwsze światła wyłaniają z półmroku postać Johna Petrucciego. Bogato rozbudowany zestaw perkusyjny grzmi już pod uderzeniami Mike'a Portnoya. Z prawej strony estrady krząta się John Myung. Niewysoki, skupiony nad swoją 6-strunową gitarą basową. Obok jego strefy działania, swoje stanowisko ogniowe rozłożył Jordan Rudess - od niedawna w teatrze, jednakże doskonale dał się poznać jako współautor wspaniałej zawartości ostatniej płyty zespołu. Rozpoczyna się polska premiera spektaklu „teatru marzeń”. Łamany rytm kompozycji odbija się falą wśród zebranych na płycie. Jesteśmy świadkami niesamowitej wprost wirtuozerii, koronkowej precyzji wykonania. Trudno uwierzyć, że dzieje się to właśnie w Bydgoszczy. Do tej pory mogliśmy to widzieć jedynie na kasetach video z koncertów grupy na największych scenach świata. Z setek gardeł ponownie rozlega się krzyk.
Na scenie pojawia się James LaBrie. Stojący najbliżej sceny wyciągają w jego stronę dłonie. Mamy komplet aktorów, lecz wciąż trudno nam uwierzyć. Wszystko dzieje się w niesamowitym tempie. Zacierają się granice między poszczególnymi utworami. Cały czas uwagę przyciąga niesamowita rola Mike'a Portnoya. Ileż w nim energii! Jego zestaw perkusyjny przywodzi na myśli ten, za którym chowa się Neal Peart na koncertach zespołu Rush - na marginesie - wielki idol Portnoya! Akcja na scenie przybiera iście szalone tempo. Już nie wiem, czy James wita się z publicznością przed czy po "Strange Deja Vu". Jego „dobry wieczór” wywołuje kolejny zryw krzyku ze strony setek gardeł na widowni - „Zatem jesteśmy w Polsce” - mówi James - „...w końcu!!!” - dodaje w stronę publiczności na płycie. Ponownie krzyk! Zespół rozdaje uśmiechy. Mike wspina się na palce, witając fanów gestem szeroko rozwartych ramion.
I ponownie huragan dźwięków, szczerze mówiąc przestałem bawić się w rozpoznawanie kompozycji. Bardziej wciąga mnie obserwowanie akcji na estradzie, niż sprawdzanie swojej pamięci (po koncercie dowiedziałem się, że owa amnezja dotknęła nie tylko mnie). Zresztą pierwsza część koncertu rozgrywała się niczym sceny z filmu "Twister". Kto się zagapił, temu trudno było się w tym szybko połapać. James opuszcza co chwilę deski estrady, pozwalając publiczności skupić się na reszcie aktorów. Naprawdę jest na co popatrzeć - nieee-dooo-wiary, co potrafią zręczne, ludzkie dłonie. Wirtuozeria najwyższej klasy. Pokaz techniki wpędzającej w kompleksy początkujących instrumentalistów. Czasami wydaje mnie się, że jest to zbyt techniczne... Zespół nie daje możliwości wytchnienia. Trochę brakuje mi tutaj „pereł” w rodzaju chociażby "Through Her Eyes". Jednakże, po chwili - jakby ktoś czytał w moich myślach - zespół „daje po hamulcach”.
Estradę bierze we władanie John Petrucci... Rozpoczyna się seans gitarowej hipnozy. Młodzi gitarzyści z widowni w tej chwili starają się zapewne zapamiętać układy palców Johna, a te błądząc po gryfie wysyłają w przestrzeń kombinacje miodu z benzyną! Pastelowe kolory reflektorów śledzą Johna, wędrującego z jednego kąta sceny do drugiego. Nikt nie może czuć się pokrzywdzony. Gitarowe danie mistrza Petrucciego delikatnie przybiera kształt utworu "Another Day"... Na scenę wraca James. Na widowni daje się zauważyć płomyki zapalniczek. Do rosnącej liczby ogników dołączył nagle jeszcze jeden... zza perkusji. To Mike. Jest najdalej od fanów, ale utrzymuje z nimi najlepszy kontakt. James angażuje do współpracy publiczność. Ta nie daje się zbyt długo prosić. Tym bardziej, że grupa wraca na tory super ekspresyjnego grania. Można zauważyć niesamowite zrozumienie wśród członków zespołu. Mały gest, niczym bilet do zaprezentowania swojego, małego dzieła.
W taki właśnie sposób pozostajemy w pewnej chwili sam na sam z Jordanem, który zaczyna nas wodzić ścieżką pomiędzy współczesnymi brzmieniami a klasyką. Czekam na choć mały akcent „chopinowski”... Niestety! nie mogę się doczekać. Po koncercie Jordan przyznał, że zna muzykę Chopina - nie był w stanie wytłumaczyć, dlaczego nie wykorzystał tego w owej improwizacji - obiecał jednak, że poprawi się w Krakowie... Wróćmy jednak na scenę bydgoskiego klubu „Astoria”, na którym rozgrywa się kolejny akt dzisiejszej prog-metalowej sztuki, wystawianej przez aktorów „Teatru Snów”... O ile czegoś nie przeoczyłem - a zdarzały mi się przypadki kompletnego zapomnienia - to przyszedł już chyba czas na akt drugi - scenę szóstą "Home". Klawisze Jordana i gitara Johna, przybierają barwy instrumentów wschodu. Wracamy tym samym do programu najnowszego albumu - jednego z najciekawszych, wśród wydanych w ubiegłym roku. To już metalowo-progresywna poezja. Publiczność znów wspomaga wokalnie Jamesa. Ten nagradza szczęśliwców dotknięciem dłoni. Nic dziwnego, że w pobliżu estrady zaczyna się przepychanka. W tłum lecą pałeczki rzucane przez Mike'a Portnoya. Ciekawy jestem walki wśród fanów, o prawo do ich posiadania. Człowiek wędrujący na dłoniach innych, czy gość podniecający się nagłym wtargnięciem na scenę i ratujący się nagłym „szczupakiem” w tłum zebrany na płycie, świadczą o tym, że nie wszyscy traktują ten koncert poważnie. Można jednak powiedzieć, że występ przebiega nadzwyczaj spokojnie.
Aktorzy w każdej minucie koncertu, pokazują nadzwyczaj wysoką klasę. Wszystkie koronki składają się w misternie utkany wzór, co nie znaczy, że muzycy nie mogą pozwolić sobie na odrobinę swawoli. Mike obsługuje skomplikowany zestaw perkusyjny jednocześnie fotografując widownię, Jordan wplata w muzykę Dream Theater, elementy ragtime'u i reggae. To dowód na to, jak dalece swobodnie przychodzi muzykom interpretacja bardzo złożonych przecież struktur brzmieniowych. Tym, którzy rock progresywny kojarzy z muzyką grup takich jak Marillion czy Pendragon, rozwiązania tego rodzaju nie bardzo trafiają do gustu. Dla tych którzy styl ten wiążą z twórczością King Crimson, UK, Rush czy Fates Warning, muzyka Dream Theater jest czytelna, fascynująca swoją artrockową urodą, podkreślaną cieniami metalicznych barw. To znowu nie podoba się tym, którzy chcieliby zakwalifikować Dream Theater do kategorii zespołów metalowych... Na podobnych refleksjach spełzła mi końcówka aktu drugiego.
Było przepięknie... Cóż może nas jeszcze lepszego spotkać - "Under A Glass Moon"?! Nie! Chociaż mieścimy się w zestawie "Images And Words". Wśród oklasków daje się słyszeć krzyk radości, witający znajome dźwięki "Learning To Live"... Jeden z moich ulubionych, być może dlatego, że jest w nim dużo odniesień do muzyki Rush, na który to zespół nie dam złego słowa nikomu powiedzieć. Słucham i czuję jak kąciki moich ust wędrują w okolice moich uszu... Częstotliwość bicia mojego serca, z pewnością zbliżyła się w tym momencie do parametrów krytycznych. Ale co tam! Tego mi było trzeba! Przypominają się czasy, kiedy rodziła się we mnie miłość do muzyki „teatru marzeń” - rok 1992 - "Images And Words" - od tego albumu zaczynałem i trwam w tej fascynacji do dziś!
W momencie, gdy wydaje się, że grupa zacznie sięgać do swoich klasyków, muzycy odkładają swoje instrumenty, podchodzą do skraju estrady i zaczynają kłaniać się publiczności... Piątka muszkieterów opuszcza pole bitwy, jednakże wszyscy wiedzą, że to tylko fragment koncertowego rytuału. Widownia oklaskuje grupę, oddając jej wyraz szacunku na stojąco... Żaden z „technicznych” nie wkracza do akcji, zatem możemy się spodziewać ciągu dalszego...
I rzeczywiście, po kilku minutach owacji, grupa powraca do swoich instrumentów. W głowie mojej rozpoczyna się gonitwa tytułów, które moglibyśmy usłyszeć na bis. Być może "Pull Me Under". Przed koncertem wiele osób wspominało ten numer. A może coś, co sprowokuje do popisów solowych Johna Myunga bądź Mike'a Portnoya... Nieee! W końcu ten koncert, to jeden wielki popis Mike'a. Ileż energii wskrzesił w sobie tego wieczoru ten gość?! Niczym mały parowóz pod pełną parą. Nie zdziwiłbym się, gdyby ze sceny popłynęły jakieś spokojne dźwięki... Ale... nie!!! Nic z tych rzeczy! Burza oklasków, witających grupę na bis, przeradza się w nawałnicę przy pierwszych dźwiękach suity "A Change Of Seasons". O rrrany! Czy ktoś, mógł się tego spodziewać?! Jak oni to robią - jak zapamiętać tak rozbudowaną kompozycję?! Jednak mamy tu do czynienia z mistrzami w swojej dziedzinie, zatem pytania te pozostawiam bez odpowiedzi! Świetne ukoronowanie całego występu! Druga część koncertu była zdecydowanie ciekawsza, a sam zespół wydawał się być wyraźnie rozgrzanym, rozkręconym...
Jednakże po tym numerze grupa ponownie zaczęła się kłaniać publiczności. Muzycy wzajemnie przybili sobie „piątkę” co oznaczać mogło, że początek krótkiej wędrówki po polskiej ziemi uważają za bardzo udany. Ponownie długie owacje na stojąco. Mike rzuca szczęśliwcom swoje pałeczki i membrany swoich bębnów. Gesty przyjaźni. Uśmiechy. Zespół jest wyraźnie zadowolony. To dobry znak. Być może kiedyś uda nam się gościć ich ponownie. Daj Boże w hali z prawdziwego zdarzenia... Kiedy tylko grupa opuszcza scenę, natychmiast pojawiają się na niej technicy. Nie będzie już kolejnego bisu... Szkoda! Ale i tak zespół dał z siebie wszystko. Być może więcej, niż zamierzał...
Koncert, który dane nam było przeżyć, to ze strony grupy „totalna harówa”. Uznanie i pieniądze zdobyte ciężką, i uczciwą pracą. Przykład dla większości polskich zespołów i wykonawców. Trudno było opuszczać widownię, choć przecież widok demontowanego sprzętu mówił sam za siebie. Zespół pakował się, by jak najszybciej wyruszyć do Krakowa. Cóż byśmy jednak byli warci jako fani, gdybyśmy nie zdobyli autografów... Tak zatem po opuszczeniu gmachu hali, czekaliśmy na sposobność spotkania z aktorami „Teatru Marzeń”. Nie przyszło nam to łatwo, ale byliśmy cierpliwi. Czas zabijaliśmy refleksjami - nie wszystkim się podobało. Malkontentów jednak nigdy nie brakowało. Ich problem! Większość jednak odnajdywała w spędzonym wieczorze więcej plusów, a niektórzy czym prędzej udali się na pobliski dworzec i czym prędzej wykupili bilety do Krakowa! Zmniejszający się z chwili na chwilę tłumek, wyczekiwał przed "Astorią" pojawienia się muzyków. Pierwszy wyszedł do nas John Myung - cichy, skromny, małomówny. Podobnie jak na scenie, choć były przecież momenty, kiedy jego 6-strunowy bas zdawał się tańczyć pod jego palcami. Poprosiliśmy Johna, by zaprosił do nas innych. Po pewnym czasie pojawił się James LaBrie - już bardziej otwarty w rozmowach, z uśmiechem pozujący do zdjęć. Później upolowaliśmy Johna Petrucciegio - był trochę zaskoczony widokiem nacierającego nań tłumu ludzi z biletami, plakatami, fragmentami artykułów prasowych, okładkami płyt. Jednakże i on nie stwarzał żadnych problemów, z uśmiechem rozdzielając autografy i pozując do wspólnych fotografii. Prawie równocześnie z Johnem, pojawił się Jordan Rudess. W czasie koncertu, w sposób wzorowy zaliczył egzamin jako najmłodszy stażem członek trupy. Zapytany o jego przyszłość w Dream Theater, oświadczył, że zamierza grać z tym zespołem aż do śmierci. Na pytanie o kolejną okazję przyjazdu grupy do Polski, oznajmił nam, że za rok zamierzają wydać nowy album, a wtedy istnieją spore szanse na ich powrót do naszego kraju! Podbudowani dobrym słowem ze strony Jordana, czekaliśmy już tylko na pojawienie się Mike'a Portnoya. Mike skutecznie nam uciekł, bądź po prostu unikał nas. Do godz. 1.30 nie udało nam się z nim spotkać. Szkoda, myśleliśmy, że jako muzyk pozostający w najlepszym kontakcie z publicznością, pierwszy wyjdzie nam na spotkanie. No ale następnym razem nie przepuścimy mu! Do tego czasu muszą wystarczyć nam płyty z twórczością „Teatru Snów”, wspomnienia październikowych spotkań oraz koncerty kolejnych przedstawicieli muzyki rockowej, podniesionej do rangi prawdziwej sztuki.
P.S. Byłoby doprawdy nie w porządku, gdybym nie podziękował w tym miejscu tym, bez których spotkanie to nie doszłoby do skutku. Zatem w imieniu własnym i fanów dziękuję Piotrowi Kosińskiemu oraz Januszowi Korbińskiemu - szanownym szefom krakowskiego „Rock Serwisu” oraz bydgoskiego klubu jazz-rockowego „Kuźnia”. Wyrazy szacunku za pielęgnację owych dwóch oaz, w których dane nam jest przeżywać te piękne, artrockowe miraże... Migawki z tego szczególnego wieczoru udostępnił Maciej Brzeziński. Dziękuję :)
Adam Droździk.