Jest Pan człowiekiem sportu. Sport dominuje w Pana życiu.
- To prawda – zawdzięczam działalności sportowej chyba wszystko. Zawsze trzeba pamiętać, że aby wyłonił się jeden medalista musi się przewinąć kilkunastu czy kilkudziesięciu jego kolegów czy koleżanek. W klubie zdobywają nawyki dyscypliny, odpowiedzialności, konsekwencji. Te wszystkie dobre przyzwyczajenia bardzo się przydają w życiu zawodowym i rodzinnym. Nie ma lepszego wychowania niż poprzez sport.
Skąd się u Pana ten sport pojawił. Urodził się Pan w Rulewie.
- To piękna wioska, na pograniczu Borów Tucholskich. Nie wiem skąd się wzięła u mnie ta chęć rywalizacji. Wszystko zaczęło się w szkole podstawowej. Pamiętam zawody „złoty krążek”. W szkole średniej zacząłem biegać w Technikum Chemicznym. Nauczyciel zmierzył mój czas i kazał mi iść do starej Olimpii, to był rok 1953 i od tego czasu jestem związany ze sportem bezpośrednio i pośrednio.
Pan był świetnie zapowiadającym się biegaczem.
- Tak, byłem starszy o dwa lata od Bronka (Bronisława Malinowskiego). Chyba do pewnego czasu się lepiej rozwijałem, potem nie mogłem studiować mojej ukochanej chemii i zameldowałem się w Bydgoszczy do Zawiszy. Moim trenerem był Zdzisław Krzyszkowiak, olimpijczyk, ale do swoich wychowanków podchodził jakby im trochę nie wierzył. Byłem solidny i jeśli nie zrobiłem więcej niż mi kazano, to na pewno to co zakładał trener. W pewnym momencie zostałem przetrenowany. Zdobyłem jeszcze jakiś medal na Mistrzostwach Polski Młodzieżowców i na tym się skończyło. Równolegle poznałem swoją przyszłą żonę i zacząłem studiować. Zdałem sobie sprawę, że nie będę mógł trenować dwa razy dziennie. Trzeba mieć warunki do trenowania, a ja tych warunków nie miałem.
Zakończył Pan karierę sportową, ale ze sportem nie wziął Pan rozwodu. Dopingował Pan brata i do dziś świetnie pamięta Pan trzy jego igrzyska.
- Jak są duże emocje to zostają w głowie. To były trzy igrzyska na „M” Monachium, Montreal i Moskwa. Być może załapałby się na jeszcze jedną olimpiadę, pasjonował go maraton.
Początkowo Pana brat trenował biegając po lasach z psem?
- Obaj tak ćwiczyliśmy. Wstyd się przyznać, ale trzy owczarki niemieckie się zabiegały. One bardzo chciały z nami biegać, czekały przy szafie z odzieżą treningową. Jedyny Chart Szkocki, spryciarz biegł na skróty i czekał na nas na skraju lasu. Zwierzęta nam urozmaicały trening, który z założenia u długodystansowców jest samotny.
Nigdy Pan nie żałował swojej decyzji?
- Nie, to była realna ocena swoich możliwości. Bronek miał idealne warunki, w zakładzie mógł pracować do godziny 11.00, a z pracy wychodził zaraz do lasu i trenował. W roku przebiegał od 4 – 5 tysięcy kilometrów. Ja takich możliwości nie miałem.
Pamiętam rozmowę z Pana mamą, która przyznała, że był Pan mądrzejszym bratem?
- Chyba się więcej uczyłem, w każdym razie na początku tak było. Dostawało mi się też od mamy i taty, miałem takie młodzieżowe ADHD.
Pana mama, która jest Szkotką mimo ponad 50 lat mieszkania w Polsce ma akcent niepolski.
- Mama jest Szkotką. Mój ojciec walczył w dywizji generała Maczka. Moja mama pochodzi z okolic Edynburga, gdzie stacjonowali żołnierze.
Historia Pana rodziców jest świetnym materiałem do filmu.
- Mój tata jak wybuchła wojna miał 16 lat, do wojska nie został wciągnięty, aż do roku 1942, kiedy to zabrali go Niemcy. Uciekł z kolegami i dostał się do dywizji generała Maczka. Pracował w drukarni, potem zrobił kursy weterynaryjne dzięki czemu po wojnie panowie z aparatu politycznego dali mu spokój.
Wszyscy znamy Pana i nieżyjącego już brata, ale Was jest więcej?
- Było nas pięcioro. Trzech chłopaków i dwie siostry. Dziś dwóch braci Bronek i Maks nie żyje, zostaliśmy we trójkę.
Był Pan działaczem sportowym.
- Trzy lata byłem prezesem Olimpii, pracowałem w Regionalnej Radzie Związków Sportowych. Sporo tego było. W przypadku Olimpii w latach dziewięćdziesiątych chciałem by sekcje tenisa i piłki nożnej były autonomiczne, ale to się innym nie podobało i podziękowałem. Dziś są sekcje autonomiczne.
Z polityką zetknął się Pan w 1989 roku.
- Najpierw to była działalność samorządowa. Natrafiłam na partię polityczną zgodną z tym co chciałem robić – ROAD z tego powstała Unia Wolności i tam zacząłem działać w samorządzie województwa.
Długo Pan się zastanawiał na propozycją startu w wyborach prezydenckich?
- Nie, to było naturalne spełnienie działalności samorządowej. To była trochę niespodzianka w pierwszej i drugiej kadencji. Rodzina się już pogodziła, że ma w domu prezydenta, którego wiecznie nie ma. Chyba się już z tym pogodzili, nigdy mnie nie było. Żona i rodzina są przyzwyczajeni, że dziadka często nie ma, a jak przychodzę do domu to jestem zwolniony z myślenia.