Olga Bończyk
2024-11-21
Aktorka, wokalistka, która w miniony piątek 15 listopada br. wystąpiła wraz z orkiestrą symfoniczną w Filharmonii Pomorskiej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Bydgoszczy.
„...chciałabym jeszcze coś zrobić, takiego, co by mnie samą zaskoczyło, żebym sama siebie zaskoczyła czymś, czego nie brałam pod uwagę, czy nie planowałam. Czy jeszcze coś mi takiego przyjdzie do głowy, żeby coś zrobić takiego ekstra? Zobaczymy. Ja nie mówię o tym, żeby w ogóle jakby zawiesić karierę, tylko chodzi o to, że na pewno powinnam bardziej rozsądnie planować swoje zadania, żeby się nie zajeżdżać. (...) My artyści jesteśmy kompletnie nierozsądni, ale oczywiście ta konstatacja przychodzi późno, kiedy już te dziesiątki tych spektakli, koncertów na wstrzykniętych sterydach, jakiś blokadach już były zaśpiewane, więc ja mówię bardziej o tym, żeby rozsądniej, z głową to wszystko planować i cieszyć się życiem...”
Piątek, 22 listopada 2024 o godz. 20:05
- Jak zawsze, wpadam tutaj trochę jak po ogień, ale za każdym razem jestem szczęśliwa, że mogę tutaj wpaść, bo zawsze jest coś nowego do opowiedzenia.
Tym bardziej, że też Pani trochę wpadła, jak po ogień na próbę generalną do Filharmonii Pomorskiej.
- Tak, spotykamy się w dniu koncertu pt. „Piosenka jest dobra na wszystko”. Mój pianista, Piotr Wrombel przygotował przepiękne aranżacje na orkiestrę symfoniczną i gramy ten mój koncert w wersji symfonicznej, więc gratka niebywała, bo takich koncertów nie zagra się zbyt wiele. Można to zagrać po prostu jedynie w filharmoniach, z dużymi, pięknymi orkiestrami. Tym razem gramy ze Sławkiem Chrzanowskim, który nas poprowadzi od pulpitu. Koncert jest przepiękny i patrząc na anielskie miny wszystkich siedzących przy pulpitach muzyków, myślę, że to będzie piękny wieczór.
Olga Bończyk w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Kto wybierał piosenki?
- Ja, zawsze do całego koncertu wybierałam ja, bo w ogóle generalnie chcę robić w życiu te rzeczy, czy śpiewać te piosenki, które są mi bliskie, które są dla mnie ważne. To są piosenki dla dorosłej kobiety, która chce opowiadać o takich sprawach, które mnie dotykają, które są dla mnie ważne i tak też dobieram repertuar do swoich koncertów. Jeśli są to koncerty bez moich kompozycji, czyli bez tych moich autorskich piosenek, a taki jest ten koncert, chociaż na koniec będzie piosenka jakby spoza tego takiego repertuaru, tak zwanego: znanego i lubianego, ale generalnie naprawdę uważam, że piosenka jest dobra na wszystko i moje życie jest tego potwierdzeniem.
Jak tak spojrzałam na program tego koncertu, od końca próbowałam go rozgryźć, to pomyślałam, same wolne numery, ale zupełnie to nie tak.
- Myślę, że moja publiczność i ludzie, którzy przychodzą na moje koncerty, wpadli raz, czy dwa razy wiedzą już, że jeśli w oryginale piosenka jest wolna, to wcale nie jest powiedziane, że w moim koncercie ona również będzie wolna. I tak też jest, bo na przykład piosenka „Jeszcze w zielone gramy”, którą kojarzymy jako powiedzmy dość wolny i taki bardzo nostalgiczny utwór, to u mnie jest z biglem i taki powiedziałabym, nawet bardziej rockowy niż melodramatyczny. Tak też jest z innymi piosenkami, więc ja bym się nie powoływała tutaj na oryginalne wersje, a raczej po prostu przyszła na mój koncert i zobaczyła, jak sobie te piękne przeboje z dawnych lat, z minionego stulecia przetworzyła Olga Bończyk.
To jest nie tylko gratka dla melomanów, którzy będą zachwyceni, ale to jest też prawdziwa przyjemność dla wokalisty, śpiewać mając za plecami tak duży aparat wykonawczy.
- Tak, byłam nawet bardzo mile zaskoczona, okazało się, że chyba wszyscy muzycy z filharmonii grają w tym koncercie, bo na scenie było z 80 osób i ta próba zabrzmiała dzisiaj zupełnie jak w Hollywood. Ta masa dźwięku cieszy mnie podwójnie, raz, że uwielbiam grać koncerty symfoniczne, a dwa z racji tego, że sama jestem muzykiem i wychowywałam się na muzyce symfonicznej. Ja w ogóle jak słyszę tę masę dźwięku, którą wydobywa orkiestra symfoniczna, to mi się od razu skrzydła rozkładają na plecach. A kiedy jeszcze mogę usłyszeć tę orkiestrę przy moich piosenkach, które zwykle gram z trio jazzowym, to naprawdę jestem przeszczęśliwa i na mojej buzi jest cały czas banan, od ucha do ucha.
Olga Bończyk: wokalistka, aktorka, ale też tancerka. Pani przygoda z „Tańcem z gwiazdami”, w każdym razie dla nas, widzów była bardzo interesująca.
- Bardzo dziękuję. Tancerką nie jestem i nie będę na pewno. Tutaj uspokajam wszystkich tych, którzy mogliby przypuszczać, że może nabrałam jakiegoś apetytu do tańcowania, otóż nie. Ja się jednak zamknę w tej przestrzeni tańcowania, która jest mi bliska, czyli takiej, którą lubię. Lubię tańczyć z prowadzącym, który mniej więcej jest na moim poziomie tanecznym i myślę, że to mi wystarczy. Jedną rzeczą, której się dowiedziałam podczas pracy w „Tańcu z gwiazdami” jest to, że to, co my zwykli odbiorcy wyobrażamy sobie jako taniec towarzyski, to nie jest to taniec towarzyski, to jest ekstremalny sport i do tego jeszcze „EKSTREMALNY” pisany dużymi literami. To są godziny potu i krwi na parkiecie, na salach treningowych, a do tego wszystkiego, ta lekkość, którą my widzimy u tancerzy jest okupiona ogromnie ciężką pracą, ale nie praca jest tutaj kluczowa. Kluczowe jest to, że ciało, które jest zmuszane do bardzo nienaturalnych wygięć, przegięć, przykurczy, przeprostów później ma pięknie wyglądać, ale tak naprawdę jest takim powiedziałabym gwałtem zadawanym na swoim ciele i muszę przyznać, że to było dla mnie ogromnym zaskoczeniem i tym, że każdy z uczestników, który wszedł w ten program, musiał się zmierzyć tak z bólem, z poczuciem tego, że to nie jest to, co widzimy.
To bardzo kontuzjogenny sport.
- Bardzo. Ja byłam w trzech miejscach dość mocno kontuzjowana, więc w sumie dobrze się złożyło, że dość szybko odpadłam, bo nawet już miałam z tyłu głowy taki wariant, że będę musiała wziąć od lekarza zaświadczenie, że nie mogę dalej tańczyć, bo moje ciało krzyczało: „co ty mi robisz?”. Ja bardzo lubię tańczyć. Uważam, że mam niezłe poczucie rytmu, lubię się wyszaleć na parkiecie. Ale to jest taniec zupełnie inny. Natomiast miałam takie oczekiwania wobec tego programu, że się wytańczę, że poznam jakieś nowe kroki i że się nauczę tańczyć. I że kiedyś na parkiecie, takim prywatnym, będę mogła zabłysnąć jakimś naszym krokiem. No i tutaj właśnie na tym się zakończyły moje marzenia, ponieważ potem się okazało, że to wszystko nie jest tym, co mnie się od samego początku wydawało i bardzo szybko zrozumiałam, że ten pomysł na to, że sobie potańczę zamienił się po prostu w pot, łzy i krew cieknącą po parkiecie i już przestało być miło. Martwiło mnie, żebym nie zrobiła sobie po prostu krzywdy, żeby moje ciało dało radę i żebym na następny dzień mogła stanąć na własnych nogach wstając z łóżka.
Olga Bończyk w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Rozmawiamy na kilkadziesiąt godzin przed wielkim finałem Tańca z gwiazdami i znowu Panią tam zobaczymy.
- Tak, finałowy odcinek zawsze jest odcinkiem, w którym wszyscy, jak my to mówimy - „odpadziochy” będą razem wykonywać wspólny taniec i to spotkanie było, bo już jesteśmy po kilku próbach, naprawdę było cudownym spotkaniem. Każdy z nas miał jakieś tam wyobrażenie, czy oczekiwania, ale odpadliśmy, więc jesteśmy w tej grupie, która nie doczołgała się do finału. Było przeuroczo i znowu jakby zagrały te takie fajne emocje, ale dzisiaj one są o tyle lepsze, że wielu z nas już bardzo mocno odpoczęło. Moje ciało zregenerowało się i wróciło do swojego stanu wyjściowego, takiego zdrowotnego. Nie ma presji, nie ma ciśnienia, bo już o nic nie walczymy, więc już jest tylko i wyłącznie przyjemność. Taniec finałowy został też tak sformułowany i sformatowany dla nas, żeby każdy się czuł w tym bezpiecznie i przyjemnie, więc myślę, że ta niedziela będzie czymś bardzo miłym i bardzo przyjemnym i na to liczę.W ostatnim czasie śpiew, czy gra w różnych spektaklach wypełniła Pani kalendarz?
- Jestem dwa tygodnie przed premierą teatralną. Premiera będzie w Lesznie, tam jest teatr miejski, który tak sobie zaplanował, żeby skorzystać z aktorów warszawskich i zrobić spektakl, który będzie grany zarówno w Lesznie, jak i w Warszawie. To jest dwójkowa sztuka, więc ona też jest tak sformatowana, żebyśmy mogli z tym jeździć po całej Polsce. Przepiękny tekst francuski, tytuł Papużka. Gram ten spektakl z Tomkiem Bednarkiem, bardzo znanym i bardzo lubianym aktorem. Przepiękna, trochę gorzko kwaśna, ale też i zabawna sztuka o małżeństwie, które czeka na swoich przyjaciół, którzy w końcu nie docierają na wspólną kolację przyjacielską. A ponieważ nie docierają, a wszystko jest przygotowane, to jest problem czy trzeba tę pieczeń zamrozić, czy nie zamrozić. Zaczynają rozmawiać o sobie i nagle się okazuje, że ich małżeństwo jest w totalnej rozsypce i z takiego dość zabawnego początku, wszystko zaczyna troszeczkę kwaśnieć, gorzknieć i okazuje się, że na wierzch wychodzą trudne sprawy tego małżeństwa. Więc myślę, że każdy w tej sztuce znajdzie coś dla siebie. Lubię grać takie spektakle, które są i zabawne, ale są też mądre i głębokie, i zostawiają coś w widzu, więc jakby ktoś był w Lesznie 29 albo 30 listopada, to zapraszamy, a jak nie, to proszę nas śledzić, bo na pewno będziemy krążyć po Polsce z tym spektaklem.
Jeśli chodzi o zawód aktorki, to w tej chwili to wszystko?
- Nie, gram jeszcze wspaniały spektakl „Abonament na szczęście” na scenie Relaks w Warszawie. To jest spektakl oparty na piosenkach Agnieszki Osieckiej. Jak tam gram alter ego Agnieszki Osieckiej, ale też trzech wspaniałych wokalistów wyśpiewuje te piosenki Agnieszki w formie takich moich myśli, moich przemyśleń i rzeczywiście spektakl cieszy się ogromnym powodzeniem. Gram też w dwóch spektaklach w teatrze Capitol. To są farsy, więc jeśli ktoś się lubi pójść sobie do teatru, żeby się pośmiać, zrelaksować i specjalnie za dużo nie myśleć, to farsy są znakomite do tego.
Ale nie najłatwiejsze do grania.
- Ja myślę, że są w ogóle najtrudniejsze, ale bardzo je lubię grać, bo rzeczywiście gramy w bardzo zacnym, takim towarzystwie aktorskim, które jest bardzo zdyscyplinowane i te farsy się nie rozłażą, jak my to mówimy w szwach. Gram jeszcze w Operze Kameralnej w spektaklu pod tytułem „Kwartet”. To jest o czterech śpiewakach operowych, dwóch śpiewaczkach i dwóch śpiewakach, którzy są w domu spokojnej starości. To też przepiękna, wzruszająca opowieść o przemijaniu. Przemijanie artysty, który przez całe życie był na świeczniku i sięgał gwiazd jest na pewno inne niż przemijanie osoby… Znaczy nie chciałabym nikogo tutaj dotknąć, ale jako aktorka też, czy artystka wiem, że odchodzenie, czy jakby żegnanie się z publicznością, dla której się już nie zaśpiewa, czy się nie zagra, musi być bardzo dotkliwe. Nie każdy to potrafi, nie każdy potrafi zejść ze sceny w odpowiednim momencie. Nawet w dzisiejszym koncercie będę śpiewała taką piosenkę „Przedostatni walc”, którą ja sobie wdrukowałam z taką myślą, żeby wiedzieć, „kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni”, żeby wiedzieć, „kiedy wstać i wyjść”, bo naprawdę wydaje mi się, że to jest jedna z najtrudniejszych rzeczy artysty. Wiadomo, każdy z nas kiedyś przechodzi na emeryturę, dla nauczyciela, księgowej, ten wiek wyznacza prawo do emerytury i albo się na to godzimy, albo nie, ale generalnie większość z nas przechodzi na tę emeryturę, natomiast u artysty tak nie jest.
Olga Bończyk w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Czym nas Olga Bończyk zaskoczy w najbliższym czasie?
- Nie wiem, nie planowałam żadnych zaskoczeń, robię swoje, czyli premiera, czyli przygotowuje nową płytę, ale wszystko w swoim tempie. Rzeczywiście czasem sobie myślę o tym, bo paradoksalnie ja coraz częściej myślę o tym nie chciałabym, żeby to źle zabrzmiało, jakoś tak bardzo smutno, że po powoli ta moja kariera powinna nie mówię, że wygaszać się, ale powinna się już tak powoli ustatkować, żeby nie była tak gwałtowna. Ale teraz, jak mnie pani zapytała, czym Olga Bończyk zaskoczy, to sobie pomyślałam, że w sumie tak mi się zapaliło coś takiego w brzuchu, że chciałabym sama siebie jeszcze czymś zaskoczyć. Mam takie poczucie, że po tej płycie sześciogłosowej, która naprawdę była dla mnie przynajmniej czymś absolutnie takim zwieńczeniem, taką kropką nad „i” bardzo wielu rzeczy, które w życiu robiłam muzycznie. Sama się zastanawiam, czy jestem w stanie to przebić czymkolwiek, tak sama dla siebie. Chciałabym jeszcze coś zrobić, takiego, co by mnie samą zaskoczyło, żebym sama siebie zaskoczyła czymś, czego nie brałam pod uwagę, czy nie planowałam. Czy jeszcze coś mi takiego przyjdzie do głowy, żeby coś zrobić takiego ekstra? Zobaczymy. Ja nie mówię o tym, żeby w ogóle jakby zawiesić karierę, tylko chodzi o to, że na pewno powinnam bardziej rozsądnie planować swoje zadania, żeby się nie zajeżdżać. Nie jestem jedyna i myślę, że wielu moich kolegów i koleżanek mi przytaknie, że my się po prostu zajeżdżamy. Zajeżdżamy się, się nie szanujemy w tej drodze artystycznej, jesteśmy chorzy, to robimy zastrzyk, żeby zaśpiewać koncert, mamy gorączkę, to bierzemy jakieś bardzo silne leki, żeby wyjść na scenę. Maja Ostaszewska, widziałam w zeszłym roku zagrała premierę ze złamaną nogą i grała o kulach. Kto przy zdrowych zmysłach by coś takiego zrobił? My artyści jesteśmy kompletnie nierozsądni, ale oczywiście ta konstatacja przychodzi późno, kiedy już te dziesiątki tych spektakli, koncertów na wstrzykniętych sterydach, jakiś blokadach już były zaśpiewane, więc ja mówię bardziej o tym, żeby rozsądniej, z głową to wszystko planować i cieszyć się życiem.
„Zwierzenia przy muzyce”
zaprasza Magda Jasińska