Sebastian Gonciarz
2025-01-31
Reżyser spektakli muzycznych, od kilkunastu lat reżyser koncertów Sylwestrowo-Noworocznych w bydgoskiej Operze Nova, z którym spotkaliśmy się 27 grudnia 2024 roku.
„...moim zdaniem, to jest teraz tak, że jesteśmy w takiej bardzo mocnej przemianie, ale ta amplituda tej przemiany jest na tyle duża, że my sami nie wiemy w jaki sposób się do tego ustosunkowywać, mówię o reżyserach, o choreografiach i to jest trochę przerażające. (...) wracając do teatru, to uważam, że ten teatr emocji zawsze przetrwa. To jest tak, jak z piosenką, to jest tak jak z wierszem, tak jak z rzeźbą. Po prostu ze sztuką i myślę, że tym się bronimy (...) troszkę inaczej nasza percepcja dzisiaj jest już zbudowana, w sensie takim, że te wielkie, epickie obrazki z lat pięćdziesiątych, czterdziestych, właśnie te hollywoodzkie produkcje, w których było 50 pań, które zanurzały się pod wodę i w jednym momencie wypływały. Myślę, że dzisiaj to wszystko się odbywa jednak w formie komputerowej i widz czuje, że to jest przysłowiowa lipa. Dlatego nas to może tak nie bierze...”
Niedziela, 2 lutego 2025 o godz. 17:05
- Cudownie, że tutaj jestem. Cudownie, że jestem w Radiu PiK, zawsze czekam na ten moment, gdyż właśnie idąc do radia przeglądałem swój kalendarz i wyszło na to, że jestem tutaj co 365 dni.
Z tego całego szczęścia zapomniałam Ciebie przedstawić: Sebastian Gonciarz, reżyser, główny reżyser w Teatrze „Roma”, tak to się nazywa?
- Ja mam taką funkcję w Teatrze „Roma” - reżyser rezydujący.
Już tak zapuściłeś korzenie w tej rezydencji?
- Tak. Trochę tak to może brzmieć, ale tak z Wojciechem Kępczyńskim tworzymy, że tak powiem, takie małżeństwo teatralne. Ostatnio żeśmy liczyli, że to od prawie 26 lat działamy razem i robimy różne przedstawienia właśnie w Teatrze Muzycznym „Roma”.
Sebastian Gonciarz w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Robicie musicale, a wcześniej byłeś artystą chociażby musicalu „Metro”.
- No rzeczywiście, może nie wyglądam, ale mówiąc od samego początku, to skończyłem szkołę baletową w Gdańsku. Tym się chwalę, dlatego, że jak już stałem się zawodowym reżyserem, to w momencie, kiedy przyjeżdżam do teatru i nikt o mnie nie wie, bo ja tak jakoś niezbyt epatuje swoją historią, ale jak się gdzieś tam ujawnię, że wiem, co to jest „Battement tendu jeté”, wiem, co to znaczy, to robi wrażenie na wszystkich, a w szczególności też to zrobiło wrażenie na branży tancerzy i choreografów, bo to rzadka funkcja, którą się posiada.
Tutaj był Robert Janowski i opowiadał o swoim przesłuchaniu do „Metra”. Do tego pierwszego „Metra” i też opowiadał, że po przesłuchaniu jego możliwości głosowych, zaprowadzono do takiej sali, gdzie byli tancerze i tutaj zacytuję Roberta Janowskiego: „jakoś tak słabo widzieć tych facetów w rajtuzach”, a Ty byłeś człowiekiem w rajtuzach.
- Tak, byłem człowiekiem w rajtuzach, ale tylko tak naprawdę do końca szkoły baletowej, bo to w ogóle mnie nie interesowało, ta estetyka teatralna. Pamiętam, to było niesamowite, bo kiedy zdawałem, bo w szkole się zdaje, poszczególne elementy różnych przedmiotów, żeby dojść do matury. Była to chyba historia sztuki i wtedy wiedziałem, że nigdy w to się nie wbiję, bo to mnie po prostu nie interesowało. Już mnie wtedy zaczynał interesować musical. To były lata dziewięćdziesiąte. Premiera „Metra” była w 1991 roku, i po prostu to była taka muza i energia, którą ci ludzie dawali z siebie. Janusz Józefowicz, Janusz Stokłosa to byli ci goście, którzy mówiąc krótko mnie pochłonęli. A ostatnio spotkawszy się na trzydziestoleciu musicalu „Metro”, to sobie tak rozmawialiśmy, że chyba żeśmy zmieniali bieg Polski i przewróciliśmy kartę polskiego teatru muzycznego na następny level.
W latach osiemdziesiątych u nas nie było takich szkół, jak na przykład w Czechach, wówczas w Czechosłowacji, czy na Węgrzech. A jednak zrobiliście mocny krok, wielki postęp.
- Zrobiliśmy ogromny postęp. Ja to teraz już z doświadczenia, nie lubię tego określenia po drugiej stronie, bo teatru się nie robi po drugiej stronie: wy, my, oni, tylko teatr się robi wspólnie, razem. Tak naprawdę, ten progres dotyczący poziomu świadomości artystów, którzy przychodzą na castingi, to jest coś niesamowitego. Wiadomo, że ostatnie 10 lat to przyspieszyło, bo internet ułatwia dostęp do informacji. Dzisiaj ktoś, kto mieszka w małej miejscowości poprzez internet jest na całym świecie i widzi kto jaki poziom reprezentuje, czym się zajmuje, jak się uczy i tak dalej. To niesamowite, jak tę edukację i świadomość przyspieszyło. Ja jeszcze tylko dopowiem a propos Roberta Janowskiego, że rzeczywiście on nie był asem, jeśli chodzi o sztukę taneczną. Wtedy wszyscy mieliśmy tak zwane stepki, czyli buty do stepu, i Robert Janowski, a także jeszcze jeden artysta do samego końca, aż do premiery mieli te buty zupełnie niewzruszone. Były całkowicie nowe.
Sebastian Gonciarz w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Jak obserwowałeś pracę Janusza Józefowicza. A przecież legendy krążyły o jego filozofii pracy z innymi, to tak, myślałeś sobie, też będę taki reżyser?
- Nie, to były wtedy inne czasy. Myśmy, rzeczywiście ten świat jakoś wstawili na inne tory, jeśli chodzi o sposób pojmowania sztuki teatralnej, muzycznej musicalowej. Oczywiście to nie były legendy, to była prawda, że Janusz Józefowicz był wtedy takim...
Katem?
- Tak, to był satrapa, wręcz taki, który nie liczy się z niczym, z nikim i tak naprawdę chodziło tylko i wyłącznie o przedstawienie, o dobro tego spektaklu, energię w nim, o wydobycie z nas pokładów takich, których nikt by się nie spodziewał. Nawet nie mówię, że to zostało okupione krwią, łzami potem i wszystkim innym, ale to przyniosło na samym końcu efekt i to widzimy już po wielu, wielu latach, gdzie te osobowości z „Metra”, jak sobie państwo przeanalizują, przepatrzą, kto, skąd wychodzi i gdzie kto tam był w „Metrze” na początku i gdzie jest dzisiaj, to była kuźnia talentów. To była niesamowita kuźnia talentów. To było wyprzedzenie trochę epoki dotyczącej programów „talent show”. Z tym, że tam nie było programu talent show. Tam po prostu się przychodziło i albo się działało i się to sprawdzało, albo nie i krótka była piłka i lont był bardzo też szybko odpalany do wybuchu, że po prostu się z takim delikwentem już nie pracowało. To był super ciężki czas.
Wyobrażasz sobie dzisiaj taki styl pracy? To by było setki spraw sądowych?
- Nie wyobrażam sobie … i niech tak to zostanie, już więcej nie będę dopowiadał. Ale z drugiej strony pomyślałem sobie też o tym, że pewne efekty można też osiągnąć też inną metodą, tylko ona jest trochę trudniejsza dla reżysera. Ja jestem teraz trochę przerażony w sytuacji takiej, kiedy miałem przyjemność być zaproszony do jednej z wyższych uczelni artystycznych, żeby mieć taki „Master Class” ze studentami. Dostałem pismo, w którym mam stwierdzić, czy będę dotykał studentów, czy nie.
Bo mamy standardy ochrony małoletnich i szereg historii dotyczących molestowania. Tylko w pracy reżysera, czy choreografa nie uniknie się dotyku.
- Nie, no w przypadku reżysera, może i by się dało uniknąć. To jest bardzo trudny temat i moim zdaniem, to jest teraz tak, że jesteśmy w takiej bardzo mocnej przemianie, ale ta amplituda tej przemiany jest na tyle duża, że my sami nie wiemy w jaki sposób się do tego ustosunkowywać, mówię o reżyserach, o choreografiach i to jest trochę przerażające. Kurczę, to się zaczyna robić troszkę niebezpiecznie ze względu na to, że tracę energię na to, co ja mogę, a czego nie mogę? A nie żeby po prostu zrobić, dotrzeć do tego, co chcę, żeby aktor, tancerz osiągnął w swojej ekspresji. Mam nadzieję, że to się w jakiś sposób za chwilę unormuje.
Sebastian Gonciarz w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
- Ja wejdę ci w słowo. Czy on jest wyższy? Weźmy na przykład Lodę Halamę. Odbijam piłeczkę, bo powiedziałaś, że dzisiaj jest ten poziom wyższy, ale w którym kierunku on jest wyższy. Warsztatowo, oni są na pewno świetnie przygotowani, tylko to jest kwestia tego, że ta przysłowiowa Loda Halama, fenomenalna Loda Halama, ona potrafiła mieć pomysł na to, w jaki sposób wykorzystać swoje atuty. I teraz dzisiaj jest tak, że jak sobie często przeglądam różne treści w internecie, to czasem, mówiąc kolokwialnie, szczęka opada, co ci ludzie potrafią? Tylko jest kwestia tego, po co oni to robią? Po to, żeby zachwycić? Złapałem się kilkukrotnie na tym, że oglądam takiej treści 10, 20, 15 minut, ale one już mnie tak nie zachwycają.
Po prostu nie biorą Cię.
- Tak, no bo to jest kwestia tego, że to się opatrzyło. I wracając do teatru, to uważam, że ten teatr emocji zawsze przetrwa. To jest tak, jak z piosenką, to jest tak jak z wierszem, tak jak z rzeźbą. Po prostu ze sztuką i myślę, że tym się bronimy. A mama ma rację, natomiast troszkę inaczej nasza percepcja dzisiaj jest już zbudowana, w sensie takim, że te wielkie, epickie obrazki z lat pięćdziesiątych, czterdziestych, właśnie te hollywoodzkie produkcje, w których było 50 pań, które zanurzały się pod wodę i w jednym momencie wypływały. Myślę, że dzisiaj to wszystko się odbywa jednak w formie komputerowej i widz czuje, że to jest przysłowiowa lipa. Dlatego nas to może tak nie bierze.
Za moment zejdzie z afisza „ We Will Rock You”
- Tak, niestety, coś przychodzi, coś odchodzi. „Roma”, przypomnę naszym słuchaczom, że Teatr „Roma” to jest taki teatr, w którym jest duża główna scena i mała scena. Na dużej scenie od wtorku do niedzieli, a w sobotę 2 razy, czyli 7 razy w tygodniu gramy ten sam spektakl, przez jakiś długi okres.
Nad czym teraz pracujecie?
- Teraz przygotowujemy się do musicalu „Wicked”. U nas to działa w ten sposób, że ostatni miesiąc grania starego tytułu, już jesteśmy w próbach do nowego przedstawienia. „Wicked” to będzie taki spektakl, który jest właściwie w tak zwanym portfolio największych spektakli świata. Ale wracając jeszcze do takich „technikalii”, dotyczących Teatru Roma, to jest to zrobione w ten sposób, że ten miesiąc jest jakby na dogranie przedstawienia, które gramy i kolejne 2 miesiące na to, żeby posprzątać całą scenografię i zaadaptować nową scenografię do tego, żeby ona stała. Mamy na to potem miesiąc, żeby w tej scenografii się odnaleźć i przygotować przedstawienie. Tak wygląda, że przez 3 miesiące teatr jest bez spektakli. Mówimy oczywiście o dużej scenie. Pierwszym takim przedstawieniem, które graliśmy ciągle był „Upiór w operze”. Zaryzykowaliśmy, bo nikt wcześniej w Polsce tego nie zrobił i „Upiora w operze” zagraliśmy 660 razy. Fizycznie w Teatrze „Roma” spektakl zobaczyło 660 tysięcy ludzi.
Sebastian Gonciarz w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
- To moje wielkie marzenie. Oczywiście, szczerze mówiąc, ostatnia rzecz, którą chciałbym w życiu osiągnąć, to być popularnym. A w przypadku Poli Gonciarz, która jest młodą aktorką jednak ta popularność w jakimś tam stopniu, ona musi gdzieś zaistnieć. Nie po to, żeby być popularnym, żeby być maskotką w reklamie jakiegoś produktu, tylko to jest kwestia tego, że też daje to młodym aktorom taką pewność siebie, że oni idą w dobrym kierunku. W tamtym roku, taką niesamowitą rzeczą, którą Pola zaraz po skończeniu Akademii Teatralnej osiągnęła to, że jednak nomen omen poszła na casting do spektaklu teatralnego. Mówię tutaj o „Bliżej” w Teatrze „Szóste Piętro” i zagrała u boku Oli Popławskiej, Mateusza Damięckiego i Michała Żebrowskiego. Czwórkowy spektakl. Życzyłbym każdemu młodemu aktorowi, żeby miał ten start, w takim artystycznym wymiarze i żeby wiedział, że to jest dobry kierunek, w którym idzie.
„Zwierzenia przy muzyce”
zaprasza Magda Jasińska