Dziennikarz radiowy, od 2005 roku współpracujący z Programem Drugim Polskiego Radia, konferansjer 21 Bydgoskiego Festiwalu Operowego..
"Radio jest cudowne, magiczne, jest wspaniałe dlatego, że przede wszystkim się je słucha. Przed kamerą można skłamać, można zmienić kadr, poprawić, mikrofon jest bezlitosny i kiedy nie wie się co chce się powiedzieć to minuta ciszy - to wręcz wieczność..."
Środa, 5 czerwca - godz.18.10
To nie jest Pana debiut konferansjerski.
- Zdarzyło już mi się poprowadzić parę koncertów. Największa przygoda w moim życiu to było prowadzenie gali wręczenia nagród na Konkursie Chopinowskim w roku 2010. Prowadziłem tę uroczystość razem z Grażyną Torbicką, gala była transmitowana w telewizji, a ja nie dość, że musiałem prowadzić, to jeszcze tłumaczyć, bo program był prezentowany w innych krajach. Emocje były ogromne, a dodatkowo przez cały konkurs wydawaliśmy codzienną gazetę festiwalową, więc na gali ledwie wystarczało nam sił, bo to była kolejna nieprzespana noc. Przyznam, że to było największe wyzwanie kondycyjne. Tu na festiwalu operowym miałem czas nie tylko przygotować się do kolejnych wieczorów, ale także i odpocząć.
Rozumiem, że zaproszenie zostało ponowione na kolejny festiwal?
- Nie wiem czy mogę zdradzać, bo to jest w gestii Pana Dyrektora, powiem jedynie, że wybieram się za rok do Bydgoszczy ponownie.
Czuje się Pan jak ryba w wodzie nie tylko przed radiowym mikrofonem, ale także i podczas pracy konferansjerskiej?
- To jest magia tej sali i zasługa publiczności. Kiedy przyjechałem po raz pierwszy do Bydgoszczy (wstyd się przyznać) rok temu, to zachwyciłem się przede wszystkim atmosferą jaka panuje w tym teatrze. Myślę, że to jest wielka zasługa i dyrektora Macieja Figasa, ale i całego zespołu Opery Nova i publiczności.
W którym momencie Pana życia rozpoczęła się miłość do muzyki klasycznej?
- To zabrzmi może zabawnie, ale to są czasy kiedy nie miałem jeszcze świadomości. Moja mama, kiedy była w ciąży podobno słuchała Bacha. Natomiast moja miłość do śpiewu zaczęła się od Wiesława Ochmana. Mieszkaliśmy wtedy z rodzicami w bloku na Jelonkach, to jest jedna z mniej reprezentacyjnych dzielnic Warszawy. Pech chciał, że ukochałem sobie jedną płytę Wiesława Ochmana z kolędami. Tych kolęd żądałem co wieczór niezależnie od pory roku. Nasi sąsiedzi bardzo podejrzliwie traktowali innych, którzy w 1981 roku chociażby podczas Wielkanocy głośno słuchali Bóg się rodzi, bo to brzmiało jak prowokacja. Podobno ci sąsiedzi nawet nie kłaniali się rodzicom. Do dzisiaj mam tę czarną płytę i miałem nawet okazję opowiedzieć tę historię samemu Wiesławowi Ochmanowi, który napisał mi przepiękną dedykację.
Czyli najpierw były kolędy, ale później to się zmieniło.
- Później było już na serio. Grałem na gitarze, a następnie na saksofonie, który nie jest aż takim klasycznym instrumentem. Nie ma zbyt wiele literatury muzycznej. Od razu wszedłem w szeroki repertuar, od klasyki do jazzu.
A kto wymyśli u Pana saksofon?
- Sam. Chcieliśmy z kolegą, jeszcze w szkole podstawowej, aby było bardzo oryginalnie – gitara odpadła od razu bo na niej grali niemal wszyscy.
Na saksofonie Pan sobie dziś jeszcze podgrywa?
- Kolędy na święta na pewno. Jest mało czasu żeby ćwiczyć. Uczyłem się improwizacji u samego - Henryka Majewskiego. Miałem szczęście bo chodziłem do szkoły muzycznej na Bednarskiej, gdzie jest studium jazzu. Mój profesor z klasy saksofonu klasycznego od razu stwierdził, że nie ma sensu żebym uczył się klasyki. U Zbigniewa Namysłowskiego już nie było miejsca, to Henryk Majewski, który był szefem całego studium stwierdził, że weźmie mnie do klasy trąbki i u niego jazz na saksofonie - było bardzo fajnie.
Ale nie został Pan saksofonistą.
- No bo uczyłem się u trębacza (śmiech). Kiedy uczyłem się jeszcze w szkole muzycznej mój ówczesny nauczyciel Radosław Mleczko spytał mnie kiedyś - kim chciałbym być. Odpowiedziałem, że chciałbym pracować w radiu. Mój profesor zaproponował mi od razu pracę w prywatnej stacji, którą akurat zakładał, a potem zaproponowano mi pracę w Polskim Radiu.
Radio jest cały czas dla Pana magią?
- Radio jest cudowne, magiczne, jest wspaniałe dlatego, że przede wszystkim się je słucha. Przed kamerą można skłamać, można zmienić kadr, poprawić, mikrofon jest bezlitosny i kiedy nie wie się co chce się powiedzieć to minuta ciszy - to wręcz wieczność.
Dla Pana osobiście rok 2013 był rokiem Witolda Lutosławskiego. Napisał Pan bardzo interesującą książkę z rozmowami, które przeprowadził Pan ze światowej sławy dyrygentami, którzy opowiadali o muzyce Lutosławskiego. A rok 2014?
- Mamy rok Panufnika, to też bardzo ciekawa postać. Były czasy, zaraz po wojnie, kiedy był kompozytorem numer jeden w Polsce, a potem kiedy uciekł na zachód, jego losy były bardzo burzliwe. W Polsce zniknął, był na niego zapis cenzury i okazuje się, że ten zapis do dzisiaj jest skuteczny. Był to wielki polski twórca, który żył w Anglii, ale jego muzyka jest bardzo zakorzeniona w polskiej historii i folklorze i jest bardzo przystępna, a cały czas o nim nie pamiętamy. Mam nadzieję, że stulecie Andrzeja Panufnika to zmieni.