Robert Janowski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Gdybym miała Pana spytać, kim Pan się czuje: aktorem, wokalistą, prezenterem telewizyjnym? - To w zależności co aktualnie robię. Czuję się człowiekiem, który ma dużo zainteresowań i człowiekiem, który ma dużo odwagi, by wchodzić w różne projekty, miejsca, sytuacje, by z nich korzystać. W związku z tym trochę telewizji, trochę filmu, dlatego że życie przynosiło takie możliwości, a ja przed nimi nie uciekałem. Też kwestia takiej decyzji. Myślę, że odwaga to jest słowo klucz w moim przypadku, bez tego pewnie byłbym starszym sierżantem sztabowym. Nie chciałoby mi się wyściubić nosa, bo było takie myślenie, że ten świat ma ograniczoną przestrzeń. Jedno podwórko, Sochaczew, Klub Garnizonowy, najbliższa droga, picie z kolegami alkoholu i tak przeżyć życie. No ale jednak, albo to też trochę predyspozycje, albo jakiś Anioł, który pokazuje, że to nie jest koniec świata. Opowiem taką historię: miałem taką działeczkę na wsi u byłych teściów. I tam był taki Kazik, sąsiad z krwi i kości. Chłop, który raz w życiu był w Węgrowie podczas okupacji kupić węgiel, bo była ciężka zima. To były lata dziewięćdziesiąte i akurat leciałem z Metrem do Stanów Zjednoczonych. Kazik się o tym dowiedział, wyszedł przed swoją chałupę i akurat leciał samolot, a on z tym ograniczonym pojmowaniem świata, bo jak leci gdzieś samolot, to Kazik wyszedł przed chałupę i mi kiwał, bo to jest ten świat, wszechświat dla niego. No właśnie mogłem się ograniczyć do takiego widzenia świata, będąc tam w tym Sochaczewie, gdyby mnie kreatywność, wyobraźnia nie ruszyła dalej.
Ale można dostać w głowę, mając 20 parę lat, jadąc na Broadway aby wystawiać musical. - Zawsze można dostać w głowę. To kwestia tego, jak na to patrzysz, czy to jest coś przelotnego, czy to jest cel, czy środek takiej drogi, którą sobie wytyczyłeś, czy przepiękny etap. Każdemu życzę takiego pięknego etapu. Piękna praca, piękne doświadczenia.
Robert Janowski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Piękna i trudna praca, mowa o graniu głównej roli w „Metrze”.
- Nawet się nie myśli o tym już z perspektywy czasu. Czy trudne to? Nie myśli się o tym, bo to jest cała droga do celu. Było nam ciężko po drodze, ale celem była premiera na Broadwayu. Cóż, nie pamiętam, czy byłem zmęczony. Pewnie byłem, tylko teraz to nie o to chodzi. Tak, w tej robocie chodzi o to, że potem na koniec ktoś przychodzi i mówi: „
bardzo to było wzruszające, bardzo panu dziękuję. Czuję się lepiej”. Po to, to robimy. No więc, ta odwaga wyjścia z tego środowiska małego miasta, małego miasteczka. Odwaga, żeby rzucić studia, które też kosztowały mnie dużo czasu i wysiłku, mówię o weterynarii. 8 lat studiowałem, żeby pójść w coś, co było niewiadomą. Nie było planu. Ja pochodzę z takiego rocznika, że samemu sobie nie wybierałem przyszłości. Mama powiedziała, że mam iść na weterynarię, albo być inżynierem, albo coś jeszcze. Mama dla mnie chciała porządny zawód. Jak chciałem iść do szkoły aktorskiej, to usłyszałem: „
dziecko, co to za zawód artysta? Z czego rodzinę utrzymasz, dzieci wychowasz?” Ja na to:
„ale będę dobrym artystą”. Mama: „
to tak każdy mówi. To jest zawód gdzie telefon dzwoni, albo nie dzwoni i tylko czekasz, żeby ktoś złożył Ci propozycję. Potem frustracja, całe życie będziesz pił wódkę”. Takie są wyobrażenia o naszym zawodzie. To pewnie wynika z opiekuńczości, nadopiekuńczości rodzicielskiej, więc stąd ta weterynaria, to nie był mój wybór. Ale po tych 7 latach, czy 8 latach studiów, mieliśmy w akademiku mały telewizorek turystyczny, taki z antenkami u góry, który brało się kiedyś na wakacje. I w tym, że czarno białym telewizorze Janusz Józefowicz pojawił się ogłaszając wszem i wobec, że jutro są ostatnie przesłuchania do Metra. Powiedziałem szefowi, że jutro mnie nie ma. Moja odwaga wewnętrzna mówi, żeby pójść i spróbować. Tylko po to, żebym się potem nie frustrował przez pół życia i nie mówił: „mogłeś pójść, nie poszedłeś, no to teraz masz”. Jak pójdę, sprawdzę, to przynajmniej mogę sobie potem powiedzieć, byłem, próbowałem, nie udało się, ale sam przed sobą jestem w porządku. No i poszedłem tam i zaśpiewałem. Trzeba było zaśpiewać piosenkę, śpiewałem „Cień wielkiej góry”. „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”, cały numer, zwrotka, refren, dużo śpiewania, wysokie dźwięki. Jeszcze miałem wtedy taki power młodzieńczy, więc wykonałem tam tego Cugowskiego. Pan Stokłosa zachwycony, Janusz Józefowicz nie dawał nic po sobie poznać i usłyszałem: „
to poprosimy pana teraz na salę B”. Proszę sobie wyobrazić wchodzę, a tam 60 facetów w rajstopach. No słabo. I oni mają podkoszulki i te rajstopy podciągnięte tak pod pępek - śmieszny widok. Prywatnie uważam, że są fajniejsze obrazki niż facet w rajtuzach. Tamci w tych rajtuzach wywijają jakieś hołubce, a ja się kompletnie na tym nie znam. Choreografia jest mi obca z wzajemnością. Nie zrobiłem więc zadania tanecznego i po dwóch tygodniach dostałam karteczkę, mimo że jakby nie wypełniłem wszystkich elementów tego egzaminu, to na karteczce czytam: „
Proszę o spotkanie tutaj i tutaj”. Podpisane -
Janusz Józefowicz. No i zaczęła się główna przygoda, którą już zresztą zagrałem wcześniej. Na ostatnim roku studiów, teraz muszę zrobić taki „klapsik” i wracamy o parę lat, na ostatnim roku studiów pojechałem sobie na saksy do Francji, dorobić jak większość studentów w Polsce. I tam pracowałem bardzo, bardzo ciężko. Od czwartej rano do osiemnastej, na tym, co się najbardziej znam, czyli na budowie. Remontowaliśmy osiedle podparyskie. Na koniec dostałem czek na okaziciela, za który mogłem kupić kawalerkę. Zresztą to był mój cel, by tak się lepiej poczuć, uniezależnić. Ale to był czek na okaziciela i jak wracałem kolejką podmiejską do Paryża zauważyłem, że go nie mam. Ponieważ pracowałem tam z grupą innych takich jak ja, Polaków, to oni po prostu mi go ukradli. Nie miałem gdzie mieszkać, gdzie spać, nie miałem pieniędzy i trzeba było sobie dać radę. Zgadnij co zrobiłem? Poszedłem do polskiego kościoła, który jest zresztą w Paryżu na placu Warszawy. A ksiądz mówi: „
Tu nie możesz spać, ale mogę ci dać gitarę”. Ja umiałem ze trzy chwyty, założyłem kapotę i zacząłem występować, a ludzie mi wrzucali franki. Mieszkałem tam gdzie kolejka wjeżdża w tunel, to tam jest drugi Paryż - podziemny. Inni mnie przyjęli do swojej grupy. Jako tako po francusku potrafiłem się dogadać, ale bardzo prostym językiem i na co dzień zarabiałem grając i śpiewając na pociąg, żeby wrócić do Polski, żeby trochę jeść. Tam też przeżyłem wigilię. Co tydzień, czy co miesiąc Francuzi wyrzucają wszystko na ulicę, więc tam znaleźliśmy choinkę i kilka bombek. Była pomarańcza, którą dzieliśmy się jak opłatkiem. Oni śpiewali mi francuską kolędę, ja im polskie, płakaliśmy wszyscy jak dzieci. Wzruszające święta. Więc zagrałem potem samego siebie, w Metrze, Jana, który też pełen idei i takich wartości walczy z systemem o rzeczywistość, o szczęście, by wrócić do domu, do azylu, do czegoś, co daje poczucie bezpieczeństwa.
Opowiadał Pan kiedyś Januszowi Józefowiczowi tę historię? - Po premierze powiedziałem: „Widzisz, coś takiego jest, że zagrałem samego siebie”. Tak to musiało być, mimo że do końca, do dnia premiery nie wiedziałem, że ją zagram, bo główna rola była robiona dla pana Janusza Józefowicza, a ja miałem grać jako dubler. Zagraliśmy ostatnie dwa spektakle, dzień przed premierą. Dwa spektakle, czyli 7 godzin grania. To była rzeczywiście ciężka praca. No i zagrałem te dwa spektakle i ktoś powiedział: „ma długie kręcone włosy, fajnie, dobrze on to robi”. Więc zagrałem Jana. Odwaga polegała na tym, żeby rzucić weterynarię, żeby rzucić małe miasteczko i szansę bycia sierżantem, żeby pójść i skończyć studia wyższe. Kiedy skończyła się przygoda z telewizją, też trzeba było mieć jakiś wewnętrzny imperatyw, czyli odwagę do tego, że ten świat się nie kończy na ulicy Woronicza. Po takim czasie, ja już byłem głodny i bezdomny we Francji, człowiek jak Fenix, jest to prawda jak Fenix, tylko musimy się znaleźć w ekstremalnej sytuacji, żeby dowiedzieć się, że mamy takie kompetencje, które same pozwolą nam stanąć na nogi. Jeszcze opowiem taką historię: Byłem chłopcem, kilkunastoletnim. Jeździłem do babci na wieś. Tutaj w okolicy Osia koło Świecia, czy w okolicach Polskiego Konopatu niedaleko Laskowic Pomorskich. Tam mieszkało dużo mojej rodziny, a ja zazdrosnym okiem patrzyłem na wskakujące na traktor dzieciaki. Ja taki trochę miastowy, to było marzenie mojego życia, żeby przejechać się traktorem. Chyba było to widać, bo jeden z wujków kiedyś do mnie podszedł i dał mi taką szansę. Wsiadłem. Powiedział mi, gdzie tu się włącza jedynkę i powiedział również najważniejsze zdanie mojego życia, które dotarło do mnie ze dwadzieścia lat później: „Widzisz tę brzózkę? To „jadź” na tę brzózkę”. A ja patrząc na nią pojechałem. I do dziś jadę na tę brzózkę.
Robert Janowski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK