Reżyser, aktor, muzyk, artysta kabaretowy i pedagog. Ostatnio wyreżyserował w Operze Nova sztukę pt. „Służąca Panią”.
„...ja potrzebuję ciągłej zmiany, ciągle stymulacji. Na przykład dlatego nie potrafiłem być aktorem, bo dla mnie gra codziennie tego samego, to była katorga. To była kara, a jak jestem reżyserem, to jestem gdzieś i po trzech miesiącach, czy po dwóch wyjeżdżam i zaczynam nową rzecz. Czyli cały czas od nowa coś się dzieje. No ale jak to napisałem, nie do samego szczęścia jesteśmy stworzeni...”
Piątek, 8 listopada 2024 o godz. 20:05
Kolejna realizacja w Operze Nova. Jak tutaj się Tobie powraca?
- Bardzo dobrze. Wczoraj mówiłem to, po tak zwanej „popremierówce”, że czuję się tutaj jak w domu i to nie jest przesada. Bardzo lubię ten zespół, cały, wszystkie piony, czy to jest technika, czy pracownicy biurowi, czy garderobiane, charakteryzatorki, ludzie z zespołu. Nawet panowie z portierni na dzień dobry się uśmiechają do mnie i mówią „dzień dobry, panie Jerzy”, co wcale nie jest takie oczywiste, jak na tak dużą instytucję. W sumie nie muszą mnie znać z imienia, więc to o czymś świadczy, o jakimś takim fajnym, jak to się mówi flow, które jest w tej instytucji. Więc powiedziałem wczoraj, że tak po tej wędrówce się poczułem trochę jak w domu i teraz wróciłem do domu.
Jerzy Jan Połoński. Fot. Magda Jasińska
Bydgoszcz otworzyła Ci drzwi do tych prawdziwych scen operowych? Co prawda z operami już współpracowałeś, bo wcześniej była współpraca z Operą na Zamku w Szczecinie, ale to nie była taka poważna realizacja operowa. Czy wcześniej była jeszcze bardziej poważna realizacja operowa.
- Była poważna realizacja musicalowa.
Ale to były czasy, kiedy na słowo „operetka” się krzywiłeś.
- I się dalej krzywię. Dalej uważam, że to nie jest dobre. Przepraszam, nie chcę nikogo obrazić, ale jest to forma, która wymaga dłuższego przemyślenia środków i na przykład powtarzam to jako coś bardzo miłego, co usłyszałem od Ciebie w tym radiu, 1,5 roku temu, że „Ty zrobiłeś tę operetkę jak musical”. To jest jedyna droga dla mnie, żeby w ogóle tę formę bronić. Chociaż ostatnio miałem takie śmieszne przemyślenie, że tak naprawdę jeśli chodzi o libretta i tak zwaną dramaturgię opery, no to się niczym nie różni od tych operetek. To są takie same, przepraszam, że to powiem „bzdury”. Tam są uproszczenia, skróty, tak jak to pisał Tuwim, że pan nie poznał żony, bo ta zmieniła rękawiczki. Tutaj w tych operach też jest coś takiego, że zobaczyli się i się już w sobie zakochali i to była miłość po grób. Oczywiście jest to określone zupełnie inną formą, inną muzyką, innymi trudnościami wykonawczymi, z których sobie zdaję sprawę, ale sama forma operetkowa mi nie do końca pasuje. Dyrektor Figas był pierwszym szalonym dyrektorem, który mi zaproponował reżyserię tego gatunku.
I do dziś tego nie żałuje.
- Myślę, tak teraz nieskromnie powiem, że jednak na coś się umówiliśmy i ja się z tego wywiązałem, więc dlaczego miałby tego żałować? A zrobiliśmy dokładnie to, co chciał osiągnąć, czyli pokazać tym młodszym ludziom, że operetka też może być fajna. A teraz myślę, że „La serva padrona”, to jest kolejny krok dokładnie w tym samym celu, żeby trochę wyciągnąć kij z wiadomej części ciała i tam, gdzie jest napis opera, to pokazać, że opera może być fajna, zaskakująca, może być blisko, może być na pograniczu różnych form. W końcu to i trochę kabaret, trochę teatr dramatyczny, trochę slapstick, trochę jakby teatr absurdu i oczywiście opera. Dyrektor Figas dobrze wie, co robi i ja też wiem, dlaczego Pan dyrektor do mnie dzwoni i jesteśmy na coś umówieni.
Ale Ty się w tych „bzdurach”, czujesz całkiem nieźle.
- Ale ja nie robię tylko bzdur. Po prostu takie jest tutaj zapotrzebowanie, żeby zdjąć trochę tych koturnów z oper i przybliżyć ją człowiekowi. Bardzo mi się to podoba, bo ja też nie lubię się snobować na artystę, a i też nie uważam, że to, co robię jest jakoś bardzo ważne. Staram się być dobrym rzemieślnikiem i znajdować w tym radość, bo jak to, ktoś powiedział, jeśli kochasz to co robisz, to nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia. No i ja tak staram się żyć.
Jerzy Jan Połoński w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Jak usłyszałam spektakl immersyjny, to od razu pomyślałam, że to był Twój pomysł. Wyprowadziłeś mnie z tego błędu, że właściwie pomysł wyszedł od dyrektora Macieja Figasa. To wszystko się pięknie składa z takich puzzli, że spektakl reżyseruje Jerzy Jan Połoński i do tego jeszcze Mariusz Napierała przygotowuje scenografię. Taki zespół realizacyjny świetnie wpasowują się w tę konwencję.
- No skoro tak uważasz, to bardzo miło. Tutaj, podczas premiery słyszałem różne głosy, ludzie wychodzili z opery i mówili fajne, ale ja myślałam, że z tym, że to na stojąco, to oni żartują.
Ale są zawsze odważni z publiczności, którzy usiądą nawet na scenografii.
- I to jest wspaniałe. Właśnie to było na premierze najwspanialsze, że ludzie robią co chcą. Chcesz przechodzić i oglądać, przechodzisz, ostentacyjnie chcesz usiąść, bo powinnaś siedzieć to sobie siadasz. Aktorzy wiedzą, że muszą sobie z tym radzić. Jak będzie trzeba kogoś przesunąć, to przesuną.
Poszła fama, że warto przyjść i zobaczyć?
- Tak?
Tak. Natomiast gdybym Cię miała tak obudzić nad ranem, to kim się czujesz w pierwszym rzędzie? Jerzy Jan Połoński: muzyk, lalkarz, reżyser, aktor?
- Człowiekiem. To jest skomplikowane. Ja mam tak, że jak zdarzają się takie realizacje, to wstaję z uśmiechem, szybko jem śniadanie, ubieram się i biegnę do teatru, bo mam próbę. Wtedy jestem najbardziej szczęśliwy i wtedy czuję, że to jest coś. Ale czasami bywa ciężko. Czasami są takie realizacje, które kosztują bardzo dużo, gdzie się zagryza zęby, gdzie jest pot, krew i łzy. I wtedy na końcu spada z człowieka taki kamień przy premierze, jeśli się udaje. Ale wracając do pytania, chyba jestem głównie reżyserem, no bo tym zajmuje się przez 10 miesięcy w roku, więc chyba faktycznie jestem reżyserem w pierwszej kolejności, w drugiej kolejności chyba jestem aktorem, a w ostatniej kolejności muzykiem, bo jednak zdradziłem muzykę na rzecz teatru. Bardzo wcześnie, jak miałem 14 lat, to już wiedziałem, że nie będę muzykiem, tylko, że chcę być aktorem i chce związać swoje życie z teatrem. Więc tutaj ta muzyka fajnie, że jest, bo mi bardzo dużo daje, ale jest tylko takim akompaniamentem.
Jerzy Jan Połoński w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Mama jest muzykiem?
- Nie, skończyła prawo.
... bo się zastanawiałam, dlaczego was (Ciebie i brata) rodzice pchnęli do szkoły muzycznej.
- Mój tata był aktorem i reżyserem, on sobie tam podgrywał trochę na fortepianie i myślę, że on w jakiś sposób chyba swoje takie niespełnione ambicje przerzucił na nas. Mój tata bardzo ładnie śpiewa, gra na gitarze i w ogóle jest muzykalny. Zresztą, my pochodzimy ze Wschodu, ta gałąź rodziny, Połońskich, więc tamte picie wódki i śpiewanie do rana mamy we krwi. (śmiech). Zresztą tak samo mój dziadek, który też był aktorem, był bardzo muzykalny, a podobno wieść głosi, teraz już nie do zweryfikowania, że mój jakiś prapradziadek był w ogóle nadwornym klawesynistą na dworze u cara. I podobno niejaki Czechow go ściągnął do Moskwy, żeby grał carowi i się tam mocno zaprzyjaźnili. Mówiła to moja ciotka z Białegostoku, która niestety nie żyje, ale ja wtedy byłem jeszcze młody i w ogóle nie sądziłem, że to może być ważne, a teraz już jej nie ma i nie jestem w stanie tego zweryfikować.
Niesamowita historia na scenariusz filmowy.
- Może tak, więc myślę, że ta muzyka gdzieś tam, u nas w genach krąży. Ja mam 3 synów i wszyscy są muzykalni.
Ale chodzą do szkoły muzycznej?
- Na szczęście nie. To szaleństwo dla mnie. Jeden maluje obrazki, drugi gra w piłkę, a trzeci jest na gospodarce przestrzennej, bo już jest studentem, więc na szczęście uchroniłem kolejne pokolenia przed tym artyzmem.
Nie będą żałować?
- Nie wiem, ale to jest ich życie. Ja ich nie namawiam, bo oni mogą robić co chcą. Ja też nie byłem nigdy namawiany. Chodziłem do szkoły muzycznej i to było bardzo fajne, ale też nikt nigdy nie wywierał na mnie presji, że muszę to robić. Tak samo jest z teatrem, tak samo było ze wszystkimi działaniami. To były zawsze moje autonomiczne decyzje, a potem od ojca dostałem na przykład narzędzia i mnie po prostu w jakiś sposób prowadził. Mój tata też powtarzał całe życie, że to nie jest dobry zawód, że to nie ma sensu, ale jak już powiedziałem, że chcę, to on jedynie powiedział: rób to z głową.
Jerzy Jan Połoński w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Z Dominikiem (bratem) byliście na dwóch różnych półkulach, jeśli chodzi o charaktery, osobowości.
- Tego nie wiem, bo nie wiem jak postrzegali Dominika inni ludzie i jak postrzegają mnie, bo my się znaliśmy, na troszeczkę innej stopie, z Dominikiem. Więc my mieliśmy dużo wspólnego, flow, mieliśmy rzeczy, które nas śmieszyły, mieliśmy bardzo podobne poczucie humoru, podobne rzeczy, które nam się podobały i tak dalej. Faktem jest, że Dominik był jednak zwierzęciem estradowym i typem samotnika. On kochał tę wiolonczelę i potrafił spędzać 6, 8 godzin tylko z instrumentem. Po prostu to była miłość absolutna.
I odwzajemniona.
- Absolutnie tak, ale Dominik, a to jest to, co mnie osobiście odrzucało od muzyki, czyli to, że muszę spędzić godziny sam ćwicząc. Ja uważam, że to jest w ogóle jakieś absurdalne, że jestem zamknięty w pokoju. Mam te nutki i tak dalej i że muszę po prostu ćwiczyć jakieś gamy i pasaże, a za ścianą są ludzie. A to był jego świat, to był absolutnie jego świat. Ja mam takie podejrzenie oczywiście tego już nie sprawdzimy, że Dominik był trochę „aspergerowcem”, a ja jestem „ADHDowcem” i to jest ta różnica. Dla mnie to dobrze, bo jaki normalny człowiek jest w stanie ćwiczyć jeden takt przez cztery godziny? I to nie było bezmyślne ćwiczenie. To było cały czas poszukiwanie. To już naprawdę trzeba być wyjątkowym. A ja jestem „ADHDowcem” stuprocentowym.
Więc nie usiedzisz i lubisz być wśród ludzi.
- Tak, absolutnie nie usiedzę. No i ja potrzebuję ciągłej zmiany, ciągle stymulacji. Na przykład dlatego nie potrafiłem być aktorem, bo dla mnie gra codziennie tego samego, to była katorga. To była kara, a jak jestem reżyserem, to jestem gdzieś i po trzech miesiącach, czy po dwóch wyjeżdżam i zaczynam nową rzecz. Czyli cały czas od nowa coś się dzieje. No ale jak to napisałem, nie do samego szczęścia jesteśmy stworzeni.
Czyli nie jest ci smutno, jak już kończysz pracę, jest po drugiej premierze, pakujesz walizkę i wracasz?
- Jest mi smutno, bo zostawiam ludzi, bo zostawiam serce, ale nie jest mi smutno, bo już czekają na mnie gdzieś, bo wypuściłem kolejne dziecko i to jest fajne. Jak jeszcze się potem tak zdarza, że te spektakle są grane? Na przykład teraz jadę do Poznania na spektakl, który miał premierę chyba 5, 6 lat temu i jest cały czas grany. Jadę zobaczyć jak on się trzyma.
A wracasz? Sprawdzasz jak się trzymają spektakle przez Ciebie zrobione?
- Staram się to robić, bo ja jestem takim „szczególarzem”. Tak się wydaje, że to jest takie puszczone na żywioł.
Jerzy Jan Połoński. Fot. Magda Jasińska
Ale te szczegóły robią całą robotę, prawda?
- Dużo roboty może tak, ale ja po prostu wiem, że to jest utkane z takich 1000 malutkich rzeczy, które wystarczy, że się kilka z nich pominie i już coś przestaje działać. A aktorzy nie grają tylko jednego spektaklu przez całe życie, tylko są cały czas w próbach. Cały czas wracają, zmieniają ten repertuar i zaczynają rzeczy umykać. Aczkolwiek tu jest Dorota Borowicz, która jest asystentką reżysera i ona prowadzi te próby wznowieniowe i jest absolutnie po prostu jak maszyna perfekcyjna i ona tego pilnuje. Ale tak, lubię, „lubię wracać tam gdzie byłem już” jak śpiewał mój ulubiony Zbigniew Wodecki, którego zresztą wczoraj wieczorem po premierze sobie słuchałem.