Muzyk jazzowy, perkusista, właściciel klubu jazzowego, pomysłodawca i szef Eljazz Big-bandu i dyrektor Bydgoszcz Jazz Festival..
„...moim marzeniem jest to, żeby nic się nie zmieniło, żeby to trwało jak najdłużej. A przede wszystkim, żeby zdrowie dopisywało. Dzisiaj to jest dla mnie najważniejsze, bo nie tylko muzyką się interesuje. Muzyka jest rzeczywiście bardzo ważna, ale ważne, żeby w rodzinie wszystko grało, żebym mógł jeszcze pasjonować się sportem, bo gram w piłkę siatkową, koszykówkę, jeżdżę praktycznie cały czas rowerem, to jest dla mnie bardzo ważne, żeby utrzymywać dobrą kondycję...”
Piątek, 18 października 2024 o godz. 20:05
Jak się czujesz jako jubilat, bo już niedługo będziemy obchodzić nie tylko jubileusz Eljazz big-bandu, ale również chyba i Twój jubileusz.
- Tak, jak są jubileusze, to już coś znaczy. Obchodzę pięćdziesięciolecie mojej pracy artystycznej i dwudziestopięciolecie istnienia big-bandu. Nie wiem kiedy to minęło, ale minęło. Kalendarz mówi prawdę.
Czy wszystkie swoje artystyczne marzenia, takie powiedziałabym wręcz kolubryny, spełniłeś?
- Tak, wiele osób mnie o to pyta i kiedyś się nawet zastanawiałem, czy rzeczywiście tak jest. Dzisiaj mówię w ogóle bez namysłu, tak, spełniłem i nadal spełniam. To wszystko, o czym marzyłem, zrealizowałem i realizuję bo to nie tylko, że coś się tam wydarzyło, że jest 25. rocznica big-bandu, czy dwudziesta druga edycja festiwalu, ale nadal się różne pomysły pojawiają. Ja dość dużo gram i nawet nie spodziewałem się, że w życiu będę miał takie szczęście, że będę grał ze wspaniałymi muzykami. Że będę grał świetne projekty, o które wcale już dzisiaj tak nie zabiegam. To przychodzi dziś tak po prostu, to jest tak zwane odcinanie kuponów, można trochę tak powiedzieć, ale to było podyktowane chyba pracą wcześniejszą i dzisiaj jest tego efekt, z czego się bardzo cieszę. Nie mam tego za dużo. Jeżeli wyjeżdżam raz w tygodniu na jakiś koncert, to mi zupełnie wystarcza, bo jeszcze gramy przecież regularnie tutaj w klubie z młodymi, ze starszymi. Właściwie cały czas gram. Tak dużo nie grałem dawno i tak często, także mogę powiedzieć, że jestem spełniony.
Józef Eliasz. Fot. Kinga Eliasz
Powołałeś wiele lat temu klub do życia, to było pierwsze Twoje marzenie. Kolejne to powołanie big-bandu i festiwal.
- Tak, rzeczywiście to były 3 największe marzenia. One tak naturalnie przychodziły. Trochę zazdrościłem Warszawie Jazz Jamboree, na które jeździłem, a gdzie się trudno było dostać. Patrzyłem na tych artystów, bardziej patrzyłem wtedy niż słuchałem, byłem zafascynowany nimi.
Ja pamiętam zapach w Sali Kongresowej, który podczas festiwalu Jazz Jamboree unosił się wszędzie. Był to zapach zakazany, zapach palonej, przepraszam, że to mówię o tej porze, palonej trawy.
- Palonej trawy i przede wszystkim papierosów, bo wtedy można było palić. Ja nigdy nie paliłem i strasznie to mnie drażniło. Wtedy to dym z papierosów i alkohol, takie były skojarzenia z klubem jazzowym. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, to się wszystko zmieniło, ale wtedy zamarzyłem, żeby mieć swój klub, co przyszło w miarę naturalnie. Po prostu kiedyś poszedłem do Trytonów i już tam zostałem. To jest długa historia, której nie będę tu opowiadał, bo to jest na kolejną audycję, ale tak się stało, że zostałem w tym klubie i prowadzę go do dzisiaj, już 30 lat. A powołanie big-bandu to takie trochę marzenie powiedziałabym na wyrost, jak na tamte czasy, bo w Polsce zbyt wiele big-bandów nie było. Był tylko wtedy w Katowicach pod dyrekcją Zbigniewa Kalemby, o ile dobrze pamiętam i były też radiowe orkiestry Jerzego Miliana i Andrzeja Trzaskowskiego, to były takie flagowe orkiestry. Wtedy jeszcze tak trochę patrzyłem, słuchałem tego, aż wreszcie kiedyś posłuchałem Buddy Richa, który przyjechał do Polski no i wtedy zwariowałem.
Wzorujesz się na nim!
- To jest mój idol. Nie wiem, może inni perkusiści będą mieli inne zdanie, ale uważam, że jest to perkusista wszech czasów. To co o on grał na perkusji, to są po prostu niedoścignione techniki, które są do dzisiaj pokazywane, ćwiczone, ale nikt jemu nie jest w stanie dorównać. Ponoć nie czytał nut ale potrafił wychwycić wszystkie akcenty, wszystkie przebitki, wszystko, to co jest bardzo ważne, najważniejsze w perkusji, czyli dojście do tych akcentów i wprowadzenie całego big-bandu. On to po prostu robił genialnie i jak przyjechał do Polski w latach siedemdziesiątych, byłem na dwóch koncertach, czyli w Hali Ludowej we Wrocławiu, to był drugi koncert, a pierwszy był w Sali Kongresowej. No i później grałem big-bandowe rzeczy w mniejszym składzie na statku, grałem też u Górnego i to brzmienie orkiestry mnie bardzo fascynowało. Nie wiem, czy to też nie przejąłem trochę po ojcu, bo on prowadził orkiestry. Orkiestrę dętą, w której nie bardzo lubiłem grać, bo już myślałem, że gram o wiele lepiej, a tu jakieś amerykańskie proste marsze miałem grać. Ale ojciec kiedyś położył nuty utworu The Man I Love Gershwina. Tam zacząłem grać miotełkami i to już mi się bardziej spodobało, a później też mój ojciec szedł w tym duchu i te brzmienie, przede wszystkim instrumentów dętych mnie pochłania do dzisiaj, pomimo że perkusja jest dla mnie najważniejsza.
Buddy Rich słynął z takich długich, mocnych solówek.
- Właśnie ostatnio grałem w kraju w filharmonii, tydzień temu z Karen Edwards i byłem piekielnie zmęczony, bo dzień wcześniej miałem wesele mojej córki. Wiadomo to są jakieś tam emocje i zmęczenie fizyczne, bo to było poza Bydgoszczą i tak sobie mówię przed koncertem, żeby Karen nie puszczała mnie na solo, ale wpuściła i grałem jedną z dłuższych solówek. Później koledzy się śmiali: tak się wzbraniałeś, a zagrałeś takie długie solo. Ja mówię: no wiesz, tego się już nie kontroluje, bo gdybym to kontrolował do końca nie byłoby tych emocji, nie byłoby to takie jak chciałem, żeby było. Ja czasami sam nie wiem jak zagram. Idę jak mi serce podpowiada.
Józef Eliasz. Fot. Kinga Eliasz
25 lat temu wpadłeś na pomysł, żeby stworzyć big-band, choć to musiało być znacznie wcześniej i wtedy w ogóle nie było mowy o Wydziale Jazzowym w Bydgoszczy.
- Oczywiście, przywoziłem aranżacje ze Stanów. Wtedy to był rarytas, coś takiego to było po prostu wielkim wow. I jak poprosiłem kolegów, że możemy zagrać, spróbujmy zrobić big-band, to wszyscy byli chętni. Zrobiliśmy jedną próbę - euforia, drugą próbę, trzecią i było już troszkę mniej, na czwartej jeszcze mniej, a na piątą nikt nie przyszedł i tak się rozwiązał pierwszy big band. Za drugim razem było to samo. Chyba zrobiłem dwa albo trzy podejścia i po jakimś czasie przyszedł do mnie student Akademii Muzycznej - saksofonista i poprosił mnie: „Może by pan założył big-band”. A ja mówię: „wiesz co, już zakładałem kilka razy i się nie udało. To jest za dużo pracy.” Ale on tak nalegał, że mówię „chyba że mi pomożesz zrobić skład” i tak też się stało. Zrobiliśmy skład i chyba na drugiej próbie ktoś powiedział, że jest festiwal w Polsce big-bandowy w Nowym Tomyślu, to był nasz cel, żebyśmy pojechali na ten konkurs. Ledwo się dostaliśmy, bo termin nadsyłania zgłoszeń właściwie był przekroczony, ale organizator jeszcze mnie przyjął. Tam nasz występ był bardzo burzliwy. Jeden z naszych trębaczy nie dojechał na czas i ja musiałem grać solo, jakieś quasi solo, żeby nas ze sceny nie zdjęli, bo wszyscy na niego czekali, a my nie mogliśmy zacząć. Zestresowani skończyliśmy ten nasz program, nawet nie chcieliśmy słyszeć innych i poszliśmy na werdykt jury. Ogłaszają wyniki, że trzecie miejsce zespół taki, drugie miejsce chyba z Zielonej Góry i pierwsze miejsce Eljazz big-band. Myślałem, że nie dosłyszałem. Była niezwykła euforia w zespole, a w jury byli znakomici ludzie - Jan Ptaszyn Wróblewski, była Urszula Dudziak, był Piotr Kałużny, byli ludzie, którzy są fachowcami. Więc chyba musieliśmy dobrze zagrać i od tego momentu już wiedziałem, że big-band będzie istniał. Także to był taki przełomowy moment, który był 25 lat temu.
Ale muzycy Twoim big bandzie, chociaż masz taki trzon muzyków, to się jednak trochę zmieniają.
- Teraz mniej, teraz rzadko się zmieniają, bo właściwie muzyków jest na tyle dużo, że każdy pilnuje swojego miejsca. Mam też dosyć atrakcyjne propozycje i dość wcześnie informuję muzyków. Jestem bardzo zadowolony z jakości muzyków, bo to też się zmieniło. Chociażby wspomnę o pierwszym tenorze wśród saksofonistów, to jest Maciej Sikała, którego przedstawiać chyba nie muszę.
Bo już jest bydgoszczaninem.
- Ucieszyłem się jak on się tu przeniósł i mówię: „Maciej, to będziesz już tutaj prowadził sekcję saksofonów”, a on oczywiście się zgodził i ja wiem, że sekcja saksofonów będzie znakomicie przygotowana. Tak samo z Bartkiem Halickim, jeżeli chodzi o puzony. Zawsze był problem z puzonami, był problem też z trąbkami, dzisiaj już nie mam tych problemów.
Ale masz też gwiazdy w swoim big-bandzie, które przyjeżdżają na takie powiedziałabym poważniejsze wydarzenia, jak Jacek Namysłowski.
- Ale tym razem na jubileuszu będą wszyscy z Bydgoszczy. Przyjeżdża jedynie Jakub Szynal z Koszalina, to jest wspaniały pierwszy trębacz.
Na dwudziestopięciolecie trzeba złożyć adekwatny program. To będzie program pokazujący co przez te 25 lat robiliście?
- Nie, postanowiłem zrobić inaczej. Na dwudziestolecie o ile pamiętam właśnie zrobiłem coś takiego, taki bardzo przekrojowy program, gdzie i była orkiestra smyczkowa kameralna i był chór i było wielu solistów. I właściwie centrum zainteresowania słuchaczy skupiło się na gwiazdach, a nie na orkiestrze, na big-bandzie. W związku z tym wyciągnąłem wnioski z tamtego koncertu i teraz nie zaprosiłem ani jednej solistki i ani jednego solisty. Powiem tak, solistami będą muzycy z big-bandu, oraz jedyną solistką będzie Asia Czajkowska, która nie będzie miała swojego recitalu, tylko po prostu ona jest stałym członkiem big-bandu, więc wyjdzie na dwie, góra trzy piosenki . A w centrum zainteresowania to będziemy my, bohaterami będą moim muzycy i myślę, że to im się należy. Zawsze są znakomici muzycy, ale solista, który jest na froncie kradnie show, tak to się mówi w naszym żargonie, czyli koncentrujemy się wszyscy na soliście. Tu tak nie będzie, my będziemy solistami.
Józef Eliasz. Fot. Kinga Eliasz
A gdybym tak miała na koniec spytać o marzenia artystyczne? Ty lubisz mieć zwariowane marzenia?
- To pytanie padło kilka dni temu, podczas koncertu promocyjnego płyty i wtedy właściwie tak na chwilę się zawahałem, ale powiedziałem, że moim marzeniem jest to, żeby nic się nie zmieniło, żeby to trwało jak najdłużej. A przede wszystkim, żeby zdrowie dopisywało. Dzisiaj to jest dla mnie najważniejsze, bo nie tylko muzyką się interesuje. Muzyka jest rzeczywiście bardzo ważna, ale ważne, żeby w rodzinie wszystko grało, żebym mógł jeszcze pasjonować się sportem, bo gram w piłkę siatkową, koszykówkę, jeżdżę praktycznie cały czas rowerem, to jest dla mnie bardzo ważne, żeby utrzymywać dobrą kondycję.
Zawsze byłeś usportowiony?
- Zawsze, nigdy nie byłem zawodowym sportowcem, co sobie chwalę, a decyzja była na samym początku mojej kariery, bo byłem już dosyć mocno zaawansowany w judo i miałem jechać na jakieś mistrzostwa polski. A w tym samym czasie było wesele do zagrania. I wtedy nie wiedziałem, że to jest decyzja życiowa. Miałem chyba 17 lat i trudno było mówić o jakiejś logice, tylko to były emocje. Kochałem jedno i drugie, ale muzyka wygrała.