Wirtuoz harmonijki ustnej, wokalista, kompozytor i autor tekstów, założyciel grupy Nocna Zmiana Bluesa, przez wiele prowadził audycje radiowe. Przed kilkoma dniami ukazała się jego i Mariusza Szalbierza książka pt. „Bluesowy alfabet”.
„... była taka harmonijka Echo Super Vamper, to bardzo kosztowny model harmonijki. Ja taki model miałem i to był pretekst, aby opowiedzieć o harmonijce, o modelach, ale to już bardzo poważna rozmowa i ci, którzy interesują się harmonijką, albo może nie wiedzą nic z kolei, mogą być zdziwieni, jaką ten instrument ma ciekawą historię (...) Ja nie jestem melancholijny i ta książka mimo, że podsumowuje sporą część mojego życia, to na pewno nie skłania do refleksji smutnych, tylko powiedziałbym, że to jest kolejny słupek na mojej drodze, a tych słupków, mam nadzieję, będzie jeszcze wiele...”
Sobota, 28 września 2024 o godz. 17:05
Przywędrowałeś do studia z płytą, ale przede wszystkim z książką.
- Jestem szczególnie zadowolony z tej książki, bo płyt wydałem już ponad 30 pod własnym nazwiskiem, bądź pod firmą „Nocna Zmiana Bluesa”, a książek zdecydowanie mniej. Jest to najpoważniejsza z książek i cieszę się, że wyszła za mojego życia. Książki o artystach, jeżeli wychodzą, to po śmierci, a tę mam już teraz, więc jest powód do radości.
Tytuł może być taki trochę mylący. „Bluesowy alfabet”, ktoś by pomyślał, że Sławek wespół z Mariuszem Szalbierzem napisał rzeczywiście taki alfabet bluesa, a to jest książka o Tobie.
- Tak, ona powstała w trakcie rozmów w moim domu nad jeziorem Łąkorz. Mieszkam tam już na stałe od dwóch lat. Mariusz mnie odwiedzał, przy ognisku popijaliśmy herbatę i gwarzyliśmy, a on to rejestrował, potem spisał co ciekawsze wątki i nadał im formę literacką. To jest więc dzieło wspólne, nasza wspólna książka, ale tak naprawdę Mariusz się bardziej napracował.
Mocno marudziłeś robiąc korektę?
- Nie, z Mariuszem znamy się od 40 lat, rozumiemy się, więc pytał o to, o co chciałbym być zapytany. A jeżeli chciałbym jakiś wątek poruszyć, to mogłem śmiało powiedzieć.
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
To jest książka o Twoim życiu, właściwie trochę się w niej spowiadasz.
- Tu też jest dobry pomysł, to pomysł właśnie autora, że książka jest ujęta w formę alfabetu. Na przykład litera „k” – to m.in. Karolak. Miałem zaszczyt współpracować z Wojtkiem, nagraliśmy płytę, którą wydało Polskie Radio i u Ciebie w audycji prezentowałem ją, ale to już było 20 lat temu.
Uwielbiam tę płytę…
- No właśnie, ja sobie trochę pomruczałem, a Wojtek pięknie to zaaranżował. Notabene pierwsza wersja była nagrana tu, w tym studiu, w którym jesteśmy. To było takie demo. Nieodżałowany przyjaciel, Bogdan Ciesielski najpierw nadał pierwszą formę tej płycie i być może byłaby nagrana z Bogdanem, ale wtedy miał on bardzo korzystny kontrakt na statku i musiał zarabiać na życie. O takich właśnie ciekawostkach można tu poczytać, może nie dla wszystkich bardzo porywających, ale na pewno dla ludzi z branży ciekawych. Tutaj jest więc Karolak, a przy okazji jest i jego żona, Maria Czubaszek, nieżyjąca już dziennikarka. Byłem u nich w mieszkaniu, zwłaszcza w tej początkowej fazie tworzenia płyty, a wtedy nie była jeszcze słynną Marią Czubaszek.
Zawsze była słynną Marią Czubaszek.
- ... ale było potem wzmożenie. Ja byłem przed tym wzmożeniem. Podobno dobrze wypadłem, to mi powiedziała później, bardzo dobrze wypadłem na początek, bo akurat byłem przy kasie i na wejście kupiłem storczyki, a kobiety lubią storczyki. Potem mi mówiła: „pan na mnie zrobił piorunujące wrażenie”.
W tej książce wszystko zaczyna się od adapteru.
- W mojej rodzinie mówiono na gramofon – adapter. Oczywiście też punktem wyjścia było powiedzieć o płytach, których słuchali moi rodzice. To była na przykład Maria Koterbska.
A pamiętasz swój pierwszy adapter?
- To był jakiś poniemiecki sprzęt i ta nazwa mi uleciała.
Kto w ogóle wymyślał te hasła? Przygotowaliście je alfabetycznie, czy one wynikały z rozmowy? Mieliście pewien plan?
- Kiedy Mariusz porządkował nagrany materiał, to wybierał tytuły, ale potem na przykład do mnie zadzwonił, by mieć coś na literę „e”. Jakoś tak sobie pomyślałem, że była taka harmonijka Echo Super Vamper, to bardzo kosztowny model harmonijki. Ja taki model miałem i to był pretekst, aby opowiedzieć o harmonijce, o modelach, ale to już bardzo poważna rozmowa i ci, którzy interesują się harmonijką, albo może nie wiedzą nic z kolei, mogą być zdziwieni, jaką ten instrument ma ciekawą historię. To hasło na „e” było po prostu pretekstem.
A gdybym Cię spytała o hasło „Czucie”.
- „Czucie bluesa”, w latach siedemdziesiątych, to było bardzo popularne hasło: czy czujesz bluesa i to znaczyło, czy kumasz bazę, czyli czy czujesz Cha-Chę, czyli to znaczyło, czy jesteś taki zorientowany i w ogóle wiesz o co chodzi? Bardzo z tym czuciem się identyfikowałem, bo mówiło się, że bluesa to trzeba czuć. Mój starszy kolega Paweł Ostafin znakomity muzyk, kiedyś powiedział: „to są bzdury - bluesa nie trzeba czuć, tylko trzeba potrafić go zagrać”. I tak mi się to spodobało, bo bardzo starałem się edukować, przekazywać wiedzę i wiedziałem, że żeby porządnie grać, to trzeba mieć podstawy wiedzy, technikę, a nie tylko czuć. Jeżeli jeszcze do tego, jak to było tam w tych zamierzchłych czasach popularne, sobie coś łyknął wcześniej, no to wcale nie musiało być ciekawe dla odbiorcy, mimo, że on bardzo czuł i przeżywał.
Co dalej? Będziesz teraz z tą książką jeździł?
- Tak, będę opowiadał między innymi w Bydgoszczy. Kujawsko-Pomorskie Centrum Kultury będzie gościło mnie 14 listopada, o godzinie 18:00 i wszystkich bardzo zapraszam. Ewa Krupa jest znakomitym gospodarzem i na pewno przygotuję różne atrakcje poza mną, a ja będę bardzo starał się być atrakcyjnym.
A będziesz taki trochę melancholijny - jesienny jak to na 14 listopada przystało?
- Nie. Ja nie jestem melancholijny i ta książka mimo, że podsumowuje sporą część mojego życia, to na pewno nie skłania do refleksji smutnych, tylko powiedziałbym, że to jest kolejny słupek na mojej drodze, a tych słupków, mam nadzieję, będzie jeszcze wiele.
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Powiedziałeś, że książka podsumowuje sporą część Twojego życia, to niewykluczone, że pojawi się kolejna książka, która trochę dopowie.
- Nie wykluczam, aczkolwiek to chyba za wcześnie. Nie jestem aż tak interesującym obiektem pisarskim, aby pisać o mnie tyle książek. Ta jest jeszcze ciepła, dopiero wyszła z introligatorni, więc za wcześnie mówić o tym, ale kto wie. Teraz wszystko jest interesem. Jeżeli wydawca - słynny Adam Marszałek z Torunia stwierdzi, że to jest dobry biznes, pewnie mi zaproponuje następną. Na razie jestem wdzięczny Adamowi Marszałkowi, bo on prowadzi wydawnictwo z książkami naukowymi, czy popularno-naukowymi i wydając taką pozycję pewnie znacząco swoich obrotów w firmie nie podniesie, ale powiedział mi, że chce wydawać książki przede wszystkim ciekawe i to mi się bardzo spodobało.
Kolejne hasło „film”, grałeś w filmie?
- Już jako nastolatek byłem statystą w filmie historycznym, niezbyt udanym więc spuśćmy zasłonę milczenia. Potem byłem statystą w Niemczech w filmie amerykańskim, to był też niezbyt udany film. Więc miałem trochę tych spotkań, ale zawsze były one takie nie do końca fajne. Z Radosławem Piwowarskim też miałem przyjemność współpracować. To słynny reżyser, wykładowca w Akademii Filmowej, zrobił takie filmy jak: „Marcowe migdały” czy „Pociąg do Hollywood”. To są wybitne filmy, ale mi trafił się taki gorszy, bo nawet tak dobry reżyser ma czasem gorsze filmy i to był „Autoportret z kochanką”, gdzie pod moim wpływem reżyser uzbroił głównego bohatera w harmonijkę. On jest autostopowiczem, uciekł z wojska i podróżuje sobie, przygrywając na harmonijce.
Musiałeś nauczyć tego bohatera grać na harmonijce?
- Może nie grać, ale przekonująco udawać, jak trzymać harmonijkę. Bardzo łatwo udawać, wszystko dzieje się w ustach, trochę trzeba operować dłońmi, ale to nie jest nic specjalnego. Wydaje mi się, że nie podpadało, że nie potrafi grać, ale film też nie był taki specjalny. Potem zrobiłem muzykę do dwóch seriali telewizyjnych i też nie było to takim sukcesem, jak się spodziewałem. Teraz pracuję nad filmem, który będzie realizowany w naszym województwie. To będzie film pełnometrażowy, film fabularny, właściwie musical, a w podtytule „historia pocztówki dźwiękowej”
I kto będzie reżyserem?
- Reżyserem tego filmu jest Jacek Gwizdała, znany do tej pory przede wszystkim jako producent filmowy. Tych filmów wyprodukował ponad 70, wśród nich tak znane jak pierwsza „Akademia Pana Kleksa”, czy na przykład polska część „Blaszanego bębenka”, serial „Kawaleria powietrzna”, a teraz się wziął za reżyserię. Ponieważ znamy się z wcześniejszych prób, to zaproponował mi posadę producenta muzycznego filmu i mam nadzieję, że teraz będzie to miało takie odzwierciedlenie bardziej konkretne, ale może za wcześnie o tym mówić. Film realizowany na terenie województwa kujawsko pomorskiego, bo tłocznie płyt pocztówkowych były w Toruniu i w Bydgoszczy. Będziemy o tym mówili, bo film będzie też w jakiś sposób promocją naszego województwa, ale taką subtelną, delikatną. Dzięki temu uzyskaliśmy wsparcie marszałka województwa, ale myślę, że to nie jest nic złego, że film będzie promował nasze województwo i nasze miasta.
Masz tatuaże? (To kolejne hasło)
- Tak, byłem prekursorem tatuaży w naszym kraju. Grzegorz Skawiński, który był chyba jednym z pierwszych muzyków z tatuażami, może mnie nie namówił, ale zachęcił. Kiedy był pierwszy Przystanek Woodstock, to było nad morzem, nad zalewem wiślanym i z Grzegorzem ścigaliśmy się, kto lepiej pływa. Przegrałem sromotnie, ale wtedy obejrzałem jego tatuaże i pomyślałem, że też coś takiego zrobię. Wówczas miałem około 30 lat, więc to nie była żadna młodzieńcza fantazja, natomiast lubiłem zawsze troszeczkę prowokować. Wtedy tatuaże były czymś niezwykłym. Najczęściej się widywało takie jakieś nieudolne, gwoździem pod celą robione, to były jakieś subkultury, a tutaj chodziło o harmonijkę ustną, jakieś nuty utworu „Chory na bluesa”. Natomiast zmierzam do tego, że teraz bym tego nie zrobił, bo teraz czymś szokującym, albo niezwykłym jest nie mieć tatuaży. Tak jak jestem liberalnym ojcem, to moim córkom zabroniłem zrobienia tatuaży. Na wszystko zawsze pozwalałem, ale na tatuaże nie i powiedziałem: „będziecie mi kiedyś jeszcze wdzięczne”. I zdaje się, że zaczynają to powoli rozumieć. Oczywiście mogłyby sobie to zrobić, są dorosłe, ale chyba zaczynają rozumieć, że dobrze jest być oryginalnym, nietypowym, niezwykłym, a teraz człowiek bez tatuaży jest jakimś rarogiem. Wystarczy iść na plażę i popatrzeć, a myślę, że dobrze się troszeczkę wyróżnić.
Kto pierwszy czytał książkę, jeszcze przed wydrukowaniem? Komu dałeś i byłeś ciekaw, co o tej książce powie?
- A tu mnie zaskoczyłaś, bo nie było jednej takiej osoby, która recenzowała. Koledzy z zespołu pierwsi się zapoznali z zawartością, bo w samochodzie odczytywałem fragmenty, pytałem o coś, ale też sprawdzałem, bo z pewnością może wiele rzeczy ulecieć. Gramy od 42 lat i tych koncertów było naprawdę wiele. Były lata kiedy graliśmy po 100, 120 koncertów rocznie, w wielu krajach.
Były też takie lata, że graliście nawet dwa koncerty dziennie…
- Zdarzyło się tak, najwięcej były cztery jednego dnia.
To jest byłeś lepszy niż Sławomir…
-... ale jego przynajmniej przerzucają helikopterem, a my jeździliśmy naszym wysłużonym volkswagenem.
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Czy jest coś, o czym nie opowiedziałeś w tej książce, tak z zasady? - No tak, to są rzeczy, które mogłyby być przykre dla ludzi z mojego otoczenia, dla moich bliskich, więc lepiej o tym nie mówić. Nie było wiele takich spraw, ale mogły się zdarzyć, choć od razu dodam, że to nie były takie straszne grzechy.