Mariusz Smolij

2024-01-26
Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK - Zwierzenia przy muzyce - Mariusz Smolij

Dyrygent, który od blisko 40 lat mieszka w Stanach Zjednoczonych, regularnie dyryguje w Polsce i Europie.

„...wchodziłem w życie dorosłych, gdzie nagle musiałem być odpowiedzialny za wszystko, za dom, za żonę, za rodzinę, no i muzycznie musiałem rozgryźć ten świat, zrozumieć, jak tu się zachować. Szczególnie wchodząc na taką karkołomną ścieżkę, jak dyrygentura. Grałem na skrzypcach, trochę uczyłem i w zasadzie mógłbym tak sobie dreptać dalej. Może nie miałbym jakiejś fenomenalnej pracy i sukcesów, ale jakoś tam wydaje mi się bezpieczną drogę naprzód. Mógłbym prowadzić takie życie, bo wybranie dyrygentury, to było pewne ryzyko. Większość ludzi, którzy dobrze mi życzą, bardzo mi tego odradzali. Ja słyszałem, że mamy jedno życie, a jednak chciałem zaryzykować, bo zawsze mogę wrócić do grania na skrzypcach...”

Piątek, 26 stycznia 2024 o godz. 20:05
Panie Dyrektorze, jaki to był rok dla Pana, pierwszy pełny popandemiczny
- Mogę powiedzieć, że bardzo dobry. Jestem bardzo wdzięczny za wszystkie możliwości, które się ostatnio pojawiły.

Czy wszystkie orkiestry, z którymi Pan wcześniej, przed pandemią współpracował, działają nadal?
- Tak. W Chinach pracowałem z orkiestrą, która nie wiem, czy się przeorganizowała, ale generalnie te wszystkie orkiestry, które znam, z którymi współpracuję, przetrwały pandemię, co jest dobrym znakiem. Natomiast w minionym roku miałem dużo ciekawych projektów, trochę nagrań też, tak więc był to dobry rok, odpukać, żeby taki był ten, to będę bardzo, bardzo szczęśliwy i wdzięczny za te możliwości.

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
W Stanach Zjednoczonych współpracuje Pan na stałe z dwiema orkiestrami?
- Tak, na stałe jestem szefem artystycznym Orkiestry Symfonicznej w Luizjanie w Lafayette. To jest trzecie, co do wielkości miasto w stanie Luizjana i stolica francuskiej Luizjany. Luizjana ma bardzo silne francuskie tradycje, jako jedyny stan w Ameryce. Oczywiście są mocne tradycje francuskie w Kanadzie, ale w Stanach Zjednoczonych jedynie w Luizjanie. A kameralną orkiestrę prowadzę w New Jersey, niedaleko Nowego Jorku.

To są prywatne orkiestry.
- W Ameryce nie ma innych orkiestr jak prywatne. Jest zarząd, który upewnia się, że prowadzimy działalność legalną, pozwalającą na odpisy podatkowe. Co nie znaczy, że są jakiekolwiek pieniądze z rządu, bo ich nie ma. Ten zarząd i ludzie, którzy są tam zatrudnieni, muszą znaleźć środki, żeby orkiestra funkcjonowała. Cały czas szukają sponsorów, to są pewne prawne fundacje. Organizuje się specjalne wydarzenia. Skupiamy się na zebraniu pieniędzy, ale w zamian oferując coś tym, którzy przychodzą. Czy jest to jakiś specjalny koncert, czy specjalne wydarzenie, czy jakaś inna charytatywna działalność. Cały czas to się musi odbywać równolegle z działalnością artystyczną po to, żeby odbył się następny sezon.

Czy bogaci ludzie w Stanach Zjednoczonych lubią dotować kulturę?
- To zależy. Wydaje mi się na każdym poziomie ekonomicznym są tacy, którzy lubią tego rodzaju sztukę, a są i tacy, którzy tylko oglądają boks i to są ludzie na poziomie z wysokimi dochodami. Uważam, że to w sumie niekoniecznie ilość zer na koncie podnosi współczynnik kulturalnej inteligencji.

A w dobrym tonie nie jest dotować wysoką kulturę?

- Tak, oczywiście, że to zawsze jest dobrze widziane. Bycie w zarządzie orkiestry zresztą prestiżowej, przynajmniej dla większości ludzi, to oczywiście nam pomaga. I to też w pewnym sensie wydaje mi się, że dobrze myślący biznesmen, czy ktoś, kto ma jakieś plany, wie, że wchodząc w takie środowisko automatycznie ma ciekawe kontakty. Poznaje ludzi, których byłoby trudno poznać w jego własnym środowisku. Bardzo często działalność orkiestry łączy się z pewnym innym działaniem.

W tym świecie można byłoby pomyśleć, że trudno jest promować chociażby polską muzykę, zupełnie nieznaną, nieoczekiwaną.
- Trudno jest promować wszystko, dlatego, że jest ogromny napływ informacji, możliwości i wyboru. Bardzo musimy się liczyć z tym, co się sprzeda, co się nie sprzeda, bo jak nagle sprzedamy bardzo słabo dwa, trzy koncerty, to ten piąty się nie odbędzie, po prostu. Także to jest bardzo duży dylemat i bardzo trudny balans, żeby zachować zdrowe proporcje pomiędzy ambicjami artystycznymi, a tym co faktycznie jest się w stanie sprzedać i zaistnieć. Jest to bardzo trudne. Konkurencja na prezentowanie dzieł ambitnych jest bardzo duża. Popatrzmy na światową bibliotekę literatury symfonicznej. Tam są tony utworów, a polska działka nie jest taka bardzo duża, więc trzeba takich zapaleńców, wariatów jak ja i paru innych, żeby po prostu pomimo wszystko gdzieś tam, wykorzystując perswazję dyrektora muzycznego pokazywać te utwory, ale oczywiście staram się robić to od wielu lat.

To można popaść w jakieś stany depresyjne, będąc takim wariatem jak Pan?

- Mam wrażenie, że czasami muszę nosić wiele różnych ubrań i czapek jednocześnie. Jak rozmawiam z tą osobą, robię to i występuję bardziej jako adwokat edukacji czy sztuki, a innym razem jestem bardziej biznesmenem, albo organizatorem, a potem staję przed orkiestrą i muszę być dobrym muzykiem. W pewnym sensie bardzo często muszę robić to, czego się w Europie, za często nie trzeba robić. Po prostu tłumaczyć, dlaczego w ogóle mamy orkiestrę, po co jest, dlaczego gramy muzykę, która nie jest w filmie albo nie jest na Broadwayu, bo tego nie ma w tkance kulturalnej tego kraju. To jest bardzo młody kraj. Pomyślmy, że większość kompozytorów programów koncertowych nie ma nic wspólnego z kulturą amerykańską. Schumann, Schubert, Beethoven, Mozart, oczywiście to jest część kultury, ale znacznie trudniej coś takiego sprzedać i upowszechnić niż granie Schuberta w Wiedniu.

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Był pan studentem Akademii Muzycznej w Katowicach i grał w Kwartecie Krzysztofa Pendereckiego.
- Tak się nazywał ten kwartet, prawda.

Wtedy myślał Pan, że przyjdzie Panu nosić tak wiele strojów w Stanach Zjednoczonych?

- Nie, oczywiście, że nie. Nie byłem w stanie tego przewidzieć, ale przyjechałem do Stanów Zjednoczonych, jako młody człowiek, zaraz po studiach. Bardzo szybko wpadłem w nowy świat i tak się składało, że byłem w pewnym sensie takim menadżerem naszego kwartetu. Już nawet będąc w Polsce nasz kwartet w czasach, kiedy jeszcze była głęboka komuna, jeździł na festiwale do Włoch. Byliśmy w Niemczech, robiliśmy nagranie dla Radia we Frankfurcie nad Menem, czego wtedy jakiekolwiek zespół studencki nie zrobił. Graliśmy nieźle, ale to by się nie odbyło bez jakiejś tam właśnie żyłki menedżerskiej i też umiejętności dostosowania się do różnych sytuacji, wyczuwania klimatów, ludzi, umiejętności zachowania się w różnych sytuacjach i znajomości językowych. Wcześniej nauczyłem się niemieckiego, bo jestem ze Śląska. Rosyjski mi wcisnęli do głowy, ale po tym ani śladu. Uczyłem się też angielskiego…

I to wszystko pomaga, prawda?
- Takich ludzi też się trochę inaczej postrzega. Czasami, może teraz już tak nie jest, ale wiele lat wcześniej, jak ktoś przyjeżdżał z Polski do krajów zachodnich, to patrzyło się na niego z lekkim takim podejrzeniem. Ale jeżeli te pierwsze wrażenie uda się zmienić, to potem są różne możliwości. A w Ameryce bardzo szybko stwierdziłem, że praca muzyka dyrygenta to zupełnie inna bajka, niż praca w Europie i to w czasach jeszcze komunizmu. To w ogóle była i teraz ciągle też jest przepaść. To wszystko sprowadza się do tego, że zupełnie inne jest finansowanie. W Europie te środki są gwarantowane, czy większe, czy mniejsze, ale są gwarantowane. Wiadomo na pewno, że za rok będzie Filharmonia Pomorska i możemy się założyć, że na 100% będzie za 10 lat. Może grać więcej, mniej, może grać lepiej, gorzej ale na pewno będzie. W każdym razie tej gwarancji nie ma w Ameryce. Tak naprawdę nie ma gwarancji, że będzie następny sezon i to ma swoje złe strony, ale też ma i dobre strony, dlatego, że to zmusza do kreatywności, zmusza do poszukiwania programów, koncepcji, projektów, które będą atrakcyjne.

Wszyscy muzycy tego pierwszego składu kwartetu Pendereckiego mieszkają w Stanach?
- Wszyscy się zadomowili i wydaje mi się, że nikt z nas nie żałuje tej decyzji wyjazdu.

To było marzenie dostać się do Ameryki?
- W tym czasie było marzenie, żeby niestety wyjechać z Polski. Smutno to brzmi, ale było tu szaro. My byliśmy młodzi, ambitni. Jak wyjechaliśmy w czasie studiów nagrywać dla Radia we Frankfurcie, to jak by odbyć podróż między czarno białym, a kolorowym filmem.

Pozostawiliście tutaj rodziny.
- Tak, jak ktoś za 15 minut po przyjeździe do Ameryki stanie się milionerem, co oczywiście się nigdy nie zdarza, ale nawet jeżeli tak się stanie, to też zapłacił może wyższą cenę, niż ten milion co zarobi, bo nie może wziąć rodziny. Nie może mieć przyjaciół. Nie mogłem zabrać swoich książek, płyt, wspomnień. To jest cena, którą się płaci i trzeba bardzo ostrożnie kalkulować.

Gdyby dzisiaj mógłby Pan, czy musiałby Pan podjąć taką decyzję, to byłaby ona taka sama? Oczywiście patrząc na dzisiejsze czasy, to realia są zupełnie inne.

- Nasz świat się skurczył, życie w Polsce oczywiście jest znacznie lepsze, łatwiejsze, poziom ekonomiczny jest lepszy. Orkiestry są lepsze, muzycy są lepsi. Dużo po Polsce jeżdżę i chyba dyrygowałem wszystkimi orkiestrami w Polsce, za wyjątkiem tej, w której pracowałem, grałem przez dwa lata, czyli Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach. Wszyscy mnie w Polsce zaprosili, Filharmonia Narodowa, Sinfonia Varsovia, ale orkiestra, w której się wychowałem, na razie mnie nie zaprosiła.

Sinfonia Varsovia Pana bardzo często i regularnie zaprasza.
- Nagraliśmy płyty, byliśmy na tourné w Japonii, we Francji, Niemczech. A Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia? Jestem z Katowic, może to przeszkadza. Jak to w bardzo mądrej książce, która się nazywa Biblia, napisano, że najtrudniej jest być prorokiem w swoim własnym kraju i to w moim przypadku się sprawdza.

Ile musieliście czekać, żeby do was, do Stanów Zjednoczonych dojechały rodziny?

- Mi się udało to zrobić dosyć szybko. Miałem sytuację taką trochę nietypową, bo wyjeżdżając zostawiłem żonę w ciąży, ale nie mogłem wybrać tego, kiedy wyjadę, a i z ciążą też nie idealnie jakoś wybraliśmy termin. Udało mi się żonę bardzo szybko ściągnąć, nie powiem, że to był proces zupełnie legalny, ale skuteczny. Podobnie udało się to zrobić wiolonczeliście, który również był już ojcem i mężem. Dwaj pozostali koledzy byli kawalerami. Po ściągnięciu żony dosyć długo musiałem czekać, żeby bezpiecznie jeździć tam i z powrotem, żeby rodzice przyjechali, też to był długi proces. Rodzice nie przyjechali na stałe, jedynie nas odwiedzali. Pomagali trochę w pilnowaniu małych dzieci. Starsze drzewo trudniej przesadzić.

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Ameryka jest innym światem.
- Na pewno dla muzyków, szczególnie wówczas dla muzyków to był zupełnie inny świat.

Ale Pan też musiał zmienić swoje życie, przewartościować to życie i też się przekwalifikować.

- Oczywiście, to były zmiany na każdej płaszczyźnie, też wchodziłem w życie dorosłych, gdzie nagle musiałem być odpowiedzialny za wszystko, za dom, za żonę, za rodzinę, no i muzycznie musiałem rozgryźć ten świat, zrozumieć, jak tu się zachować. Szczególnie wchodząc na taką karkołomną ścieżkę, jak dyrygentura. Grałem na skrzypcach, trochę uczyłem i w zasadzie mógłbym tak sobie dreptać dalej. Może nie miałbym jakiejś fenomenalnej pracy i sukcesów, ale jakoś tam wydaje mi się bezpieczną drogę naprzód. Mógłbym prowadzić takie życie, bo wybranie dyrygentury, to było pewne ryzyko. Większość ludzi, którzy dobrze mi życzą, bardzo mi tego odradzali. Ja słyszałem, że mamy jedno życie, a jednak chciałem zaryzykować, bo zawsze mogę wrócić do grania na skrzypcach. Wspomniano taki moment, kiedy widziałem, że nie mam szansy zaistnienia w Stanach Zjednoczonych, bo nie miałem znajomości. Nie miałem pieniędzy, nie miałem rodziny, która ma rodzinę w Stanach, a to wszystko jest ważne. Musiałem więc się znaleźć w jak najlepszej szkole, absolutnie topowej, żeby mieć szansę podłączenia się w jakiś sposób tego świata. Wybrałem cztery najwyżej notowane szkoły dyrygentury w Stanach Zjednoczonych. Dostałem się do trzech z tych czterech. Trzeba było wybrać i zaważyła kwestia finansowa. Poszedłem tam, gdzie było najlepsze stypendium, bo nie byłem w stanie zapłacić za naukę. Zostałem zatrudniony jako asystent, uczyłem i to mi po prostu dawało możliwości przeżycia. A to w tym czasie akurat była szkoła numer jeden w świecie dyrygentury i to faktycznie potem jakoś się opłaciło. Miałem to szczęście, że skończyłem szkołę i potem wygrałem egzamin na drugiego dyrygenta w New Jersey Symphony. Ale wracając do tego egzaminu do szkoły, to tam przyjmuje się na dyrygenturę 2 osoby co dwa lata. Jak ja zdawałem, to zgłosiło się 1200 osób na 2 miejsca. Potem po weryfikacji poproszono 200 osób, żeby wysłały taśmy z nagraniem. Z tych 200 zaproszono 12 na pierwszy etap egzaminu, sześć przeszło do finału i przyjęto dwóch dyrygentów w tym mnie.

Zobacz także

Jerzy Jan Połoński

Jerzy Jan Połoński

Michał Pepol

Michał Pepol

Józef Eliasz

Józef Eliasz

Kasia Moś

Kasia Moś

Sławek Wierzcholski

Sławek Wierzcholski

Krzysztof Trebunia-Tutka

Krzysztof Trebunia-Tutka

Stanisław Drzewiecki

Stanisław Drzewiecki

Co tydzień jest okazja do spotkań z niecodzienną muzyką, z niecodziennymi gośćmi, niecodziennymi tematami...
„Zwierzenia przy muzyce”
zaprasza Magda Jasińska
Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji można znaleźć w naszej Polityce prywatności

Zamieszczone na stronach internetowych www.radiopik.pl materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazą danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez Polskie Radio Regionalną Rozgłośnię w Bydgoszczy „Polskie Radio Pomorza i Kujaw” S.A. na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek wykorzystywanie przedmiotowych materiałów przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.

Rozumiem i wchodzę na stronę