Perkusista, bandleader, właściciel Klubu „Eljazz”, od niedawna przewodniczący zarządu Związku Artystów Wykonawców STOART.
„...Ojciec chciał, będąc muzykiem, żebym był mechanikiem samochodowym i otworzył swój warsztat. Skończyłem technikum samochodowe (…) Ale faktycznie to nie był mój świat, kompletnie. Ja już w szkole samochodowej grałem na ksylofonie i na akademiach, które wtedy były na 1 maja, czy akademia z okazji rewolucji październikowej, wtedy brano mnie z moim ksylofonem do samochodu (...) Zdałem te wszystkie egzaminy z maturą wyłącznie dzięki muzyce, bo na pewno nie dzięki moim umiejętnościom samochodowym...”
Sobota, 20 stycznia 2024 o godz. 17:05
Zobacz, jesteś człowiekiem-instytucją, bo niczego właściwie więcej nie muszę mówić. Wystarczy, że Cię przedstawię i już…
- No, jeżeli tak jestem postrzegany, to jest mi bardzo miło.
Niedługo stuknie Ci pewna okrągła rocznica.
- Przygotowywałem się do niej już od pewnego czasu i nawet o tym, że to się niebawem zdarzy, przypomniał mi młody basista – Kacper.
Ale podobno u jazzmanów to się zupełnie inaczej liczy. Musimy zdradzić, że niedługo kończysz 70 lat i to jest piękny moment w życiu, prawda?
- W sumie teraz tak to odczuwam. Cieszę się każdym dniem, każdą chwilą, każdym dźwiękiem, każdym odbiciem piłki siatkowej. Cieszę się wszystkim, co mnie spotyka dookoła. Praktycznie jest to takie fajne uczucie, bo niczego już nie muszę. To samo przychodzi teraz. Kiedyś tak mówiono, że jak się coś osiągnie, to później się odcina kupony. Nie wiem czy tak jest, niezbyt mi się to samo stwierdzenie podoba, ale myślę, że trochę to tak jest, albo ja to tak zauważam.
Ale Ty nie lubisz odcinać kuponów, w głowie kipią Ci nowe pomysły.
- Zaczynam myśleć o tym, co zrobić, żeby ten wiek, który właściwie mnie nie dopadł, bo ja wcale tego nie czuję, chodzę, robię wszystko to, co robiłem 20 - 30 lat temu, pewnie z mniejszą efektywnością, jeżeli chodzi o sport, aczkolwiek ja tego nie czuję. Moi koledzy, którzy ze mną grają, nie mówią mi o tym, więc tym bardziej czuję się potrzebny. 70 lat to jest tylko liczba. W sumie nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to tak szybko minie. Wszyscy zawsze tak mówili: „nawet nie wiesz jak ten czas szybko zleci”. Kiedy byłem młodym człowiekiem, to jak już ktoś miał 60 lat, to się dziwiłem, że jeszcze żyje. To było takie stwierdzenie z mojego dzieciństwa: „Boże, taki staruszek, ale jeszcze żyje”. Dzisiaj mam 70 lat i jak ktoś w wieku 76 lat umiera to zastanawiam się dlaczego tak młodo odszedł? To się wszystko przesunęło. Jesteśmy w takim szczęśliwym położeniu, że mówi się dużo o chemii, że jemy niezdrowo i robimy różne złe rzeczy, a żyjemy coraz dłużej. Pewnie jakieś geny też w tym biorą udział. Generalnie jest to bardzo fajna sprawa, bo jestem emerytem od 5 lat, a w ogóle to jest tylko na papierze, a pracuję teraz więcej, ale nie ciężej, więcej i nie odczuwam tego, że emeryt musi chodzić na spacery, wiecznie narzekać i kupować leki. To są rzadkie przypadki. Oczywiście jakieś leki kupuje, bo pierwsze zacząłem brać mając 63 lata. Jakoś się uchroniłem, praktycznie przez całe długie życie nie musiałem brać żadnej tabletki, oczywiście nie mówię o Aspirynie czy innych, np. na grypę czy przeziębienie. Mówię o lekach, które są ważne do podtrzymania życia. Cieszę się więc, tak jak powiedziałem, każdą chwilą i gram z fajnymi muzykami. Z młodymi, starymi, w średnim wieku, z lepszymi, z gorszymi i cieszę się, że z każdym z nich mogę grać, bo u każdego z nich widzę pewne wartości i sam się w to bardzo angażuję. Ostatnio na jam session przyjechał Waldek Szymański, świetny trębacz, kiedyś Heavy Metal Sextet, świetny też skrzypek. Przyjechał i go zaprosiłem już do nowego kwintetu, który właśnie powstaje. A na urodziny zaprosiłem tylko przyjaciół i znajomych, bo ja ich wszystkich traktuję jednakowo. Dzisiaj każdy mój klient jest dla mnie przyjacielem, bo tak sobie też uzmysłowiłem, że do klubu przychodzą trochę jednak do mnie. Dawniej tego nie rozumiałem.
Gdybym Cię teraz spytała, co jest najważniejsze w Twoim życiu, bo przez jakiś czas sport próbował wojować muzyką, a życie rodzinne z życiem zawodowym, co jest teraz najważniejsze?
- Chyba nic się nie zmieniło. Ja mam tak poukładane te rzeczy od dawna, że jednak rodzina jest tą bazą. Jeżeli w rodzinie się wszystko zgadza, to wszędzie indziej później też się zgadza. A jeżeli w rodzinie coś nie gra, to wszystko inne też nie wychodzi. Ja nie mogę narzekać, wręcz przeciwnie, uważam, że wraz z żoną, bardzo mocno działamy i to wspólnie. Czasami się mówiło, że małżeństwa nie powinny razem pracować. A my się bardzo uzupełniamy. Kinga, moja żona jest bardziej poukładana, ona właściwie wie jak ma napisać jakieś pismo, bo ja fantazjuję. Ja napiszę to ona mówi: no nie, to się nie nadaje”. Tak samo w klubie dzielimy się, ja zajmuję się przede wszystkim muzyką, a ona się zajmuje gastronomią, która jest bardzo trudnym tematem. Mam nadzieję, że poukładaliśmy sobie te rzeczy.
Twoje dzieci poszły w Twoje ślady?
- Nie. Choć nie do końca. Na 5 córek jedna tylko, Kasia dość późno zabrała się za muzykę, ale ja też dość późno zacząłem. Myślę, że mamy podobną drogę i ona w tej chwili coraz lepiej sobie radzi. Mieszka w Irlandii, jest organizatorem jakiegoś festiwalu jazzowego. Wraz ze swoim narzeczonym, brazylijskim gitarzystą tworzą różne zespoły i śpiewa sporo eventów, sporo koncertów i różnych imprez. Cieszę się z tego niezmiernie, bo to jest jakby trochę pokłosie tego, co jej przekazałem. Ona oczywiście poszła w kierunku muzyki latynoamerykańskiej, ale to jest jedyna córka, która kontynuuje trochę moją drogę. Pozostałe nie, a najmłodsza kontynuuje drogę mojej żony, czyli jest w tej chwili na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku.
Niekiedy nie myślisz, co by to było, gdyby jazz nie stanął Ci na drodze?
- Ojciec chciał, będąc muzykiem, żebym był mechanikiem samochodowym i otworzył swój warsztat. Skończyłem technikum samochodowe…
Kiedykolwiek sobie naprawiałeś samochód?
- Kiedyś wymieniłem żarówkę i najczęściej nalewam sam paliwo. Ale faktycznie to nie był mój świat, kompletnie. Ja już w szkole samochodowej grałem na ksylofonie i na akademiach, które wtedy były na 1 maja, czy akademia z okazji rewolucji październikowej, wtedy brano mnie z moim ksylofonem do samochodu. To był samochód nauki jazdy, moi koledzy jechali jako uczniowie i jechał też instruktor. Jak jechałem na jakąś akademię, to instruktor kazał kolegom nieść mój ksylofon. Na początku czułem się skrępowany, później się zacząłem do tego przyzwyczajać. Muzyka mnie uchroniła. Zdałem te wszystkie egzaminy z maturą wyłącznie dzięki muzyce, bo na pewno nie dzięki moim umiejętnościom samochodowym.
A ojciec później już pewnie zaprzestał Ci jakoś torować drogę, niekoniecznie muzyczną.
- Tak, na początku też się ścieraliśmy trochę stylistycznie, bo on nie rozumiał muzyki jazzowej, a ja nie poddawałem się do momentu, kiedy nie przywiozłem amerykańskiego aranżu i przekazałem jego orkiestrze dętej. On to rozpisał i to pięknie brzmiało, to było brzmienie, którego myśmy nie znali wtedy jeszcze w Polsce. I wówczas zmienił zdanie, zmienił zdanie o wszystkim, o tym, że perkusista to pół instrument, że jazz to jest jakaś tam muzyka i nie wiadomo co tam się gra, naprawdę zmienił zdanie. Ale trwało to latami, żeby go przekonać.
Powiedzmy, że Twój tata był legendą w Bydgoszczy. Prowadził w Elektroniku orkiestrę dętą.
- Tak. Był najpierw filharmonikiem, grał przez wiele lat na kontrabasie w filharmonii. Później zaczął prowadzić orkiestry dęte i to w kilku miejscach. W Inowrocławiu i Janikowie, a później w Technikum Elektronicznym. Doprowadził do tego, że mówiło się, „w Bydgoszczy mamy Technikum Elektroniczne przy orkiestrze Eliasza”. Pamiętam taki dyrektor Herman był strasznie pomocny, bo bardzo kochał muzykę i wspierał działania mojego ojca, a ojciec był niezwykle pracowitym człowiekiem. Jak młodzi chłopcy, bo tam to była raczej męska szkoła, przychodzili, to patrzył na ich usta i dobierał instrumenty. Mówił: „ a ty masz wąskie wargi, to będziesz grał na trąbce, albo na klarnecie, a ty masz grube, no to damy ci puzon albo tubę”. Sam uczył ich od początku, to była syzyfowa praca. A on to robił codziennie, właściwie tylko tym żył i nas faszerował informacjami, jacy to wspaniali, zdolni ci młodzi ludzie i cały czas się kimś zachwycał. Ale był skuteczny na tyle, że wielu elektroników przekształciło się na muzyków. Dzisiaj mogę powiedzieć chociażby dwaj panowie, z którymi współpracuję: Krzysztof Beszczyński do dzisiaj prowadzi orkiestrę dętą po ojcu i właściwie przez 50 lat było tylko dwóch kapelmistrzów. To jest duże osiągnięcie. Drugi to Zbyszek Jodłowski, który też przez wiele lat był kapelmistrzem w Świeciu. Chwała za to ojcu. Ojciec jeszcze się bardzo interesował polityką. Był strasznym przeciwnikiem tego, co się działo w latach komunistycznych. W domu bardzo dużo o tym mówił i w takim duchu nas wychowywał. Ale ja zarzucałem mu, że tyle gada w domu, a nic nie robi. I bardzo się zdziwiłem jak kiedyś też wdałem się w politykę i szukałem głosów. Jeździłem po regionie i docierałem do różnych miejsc, do różnych ludzi i ci ludzie mówili: „wiesz co, ale ten twój ojciec nas uczył i mieliśmy dylemat, bo on mówił o historii inaczej niż uczył nas nauczyciel historii. On nam mówił o Pakcie Ribbentrop-Mołotow, on mówił nam o Katyniu, przecież tego w ogóle nie było w historii. My wracaliśmy do internatu i zaczęliśmy na te tematy rozmawiać”. Ja nie wierzyłem w to, co słyszę. Dziś wiem, że źle oceniłem swojego ojca, bo on jeszcze bardziej ryzykował niż można było się spodziewać.
Czy tak po latach możesz powiedzieć, że jesteś podobny, jeśli chodzi o cechy charakteru do taty?
- Może jeżeli chodzi o pracowitość, bo ja lubię pracować. Praca dla mnie jest ogromną przyjemnością, choć ojciec był właściwie pracoholikiem. Ja nie jestem pracoholikiem, bo prawie codziennie mam jakąś część relaksu, czego on nie robił. On wychodził rano, przychodził wieczorami i zasypiał. Nie jeździł na urlopy, my z Kingą teraz sobie wynajdujemy swoje miejsca, swoje jakieś fanaberie. Robimy coś, czego moi rodzice nie robili. Faktem jest, że nie mieli takich możliwości. Zmieniły się czasy i muszę powiedzieć, że jestem o tyle też szczęściarzem, jak ludzie mojego pokolenia, że myśmy przeżyli wszystko. Pamiętam dzieciństwo, gdzie nie było żadnych boisk sportowych. Graliśmy na ulicy w tak zwanego palanta. Dwie cegły się stawiało i to była bramka. Wychowywaliśmy się na ulicy, bo była bieda. Wszystko było po wojnie budowane, myśmy mieszkali w Inowrocławiu, między innymi wśród szczurów, bo te szczury były wszędzie. Pamiętam jak patrzyłem przez okno, to na dole szczur na szczurze. To jest moje dzieciństwo i później się działo coraz lepiej. Były też okazje, szczególnie jak miałem ten epizod wyjazdu w świat, kiedy przed stanem wojennym dostałem szczęśliwy telefon z pytaniem: czy nie chciałbym zagrać na statkach i pływać po świecie? To było coś wyjątkowego, do dzisiaj to wspominam jako jeden z piękniejszych epizodów w moim życiu. To nie była łatwa praca, powiedzmy sobie szczerze. Praca była odpowiedzialna, a wyglądało to tak, że mój szef zadzwonił z Florydy do rodziców, bo ja nie miałem telefonu. Oczywiście o wyznaczonej porze czekaliśmy i zadzwonił ponownie. Rozmawiamy i on mnie wypytywał, czy ja gram w filharmonii, czy skończyłem wyższą szkołę muzyczną i czy czytam nuty? Ja mówię: tak, czytam nuty i gram w orkiestrze radiowej. Wtedy grałem w orkiestrze Zbigniewa Górnego, co tydzień mieliśmy nowy program do nagrania, więc wydawało mi się, że czytam dobrze nuty. Mój szef z Florydy dał mi szansę, ale powiedział: przyjedzie pan na Florydę i jeżeli pan się nie sprawdzi, to na własny koszt wróci do Polski. Początki może nie były łatwe, ale zostałem na 11 lat. 11 lat oczywiście z przerwami. Poznawało się muzyków, poznawało się przede wszystkim literaturę muzyczną. To było piękne przeżycie, piękna szkoła życia.