Śpiewaczka – sopran, która niedawno obchodziła 30-lecie pracy artystycznej.
„...Śpiew był zawsze gdzieś w moim sercu. Śpiewałam już jako dziecko. Mam o rok młodszą siostrę, jeszcze dobrze nie umiałam mówić, ale opowiadała mi mama z tatą, że wchodziłam do niej do łóżeczka i śpiewałyśmy sobie obie. Także ten śpiew towarzyszył mi od zawsze i myślę, że nie było innej drogi (...) pracuję z młodymi artystkami. Bardzo chcę, żeby śpiewały, jakby namaszczam te swoje muzyczne dzieci i jest mi po prostu dużo prościej przejść właśnie z tych pierwszych planów na drugie...”
Niedziela, 17 grudnia 2023 o godz. 17:05
Witam serdecznie sopran z trzydziestoletnim doświadczeniem scenicznym.
- Tak trzydziestoletnim... Wiem, że to brzmi dziwnie, ale 30 lat „minęło jak jeden dzień”. Dokładnie w listopadzie to właśnie się wydarzyło, bo 21 listopada 1993 roku, zaśpiewałam swoją pierwszą premierową partię w „Krainie uśmiechu” Franza Lehara.
I ta „Kraina uśmiechu” trochę pojeździła. Prawda?
- Tak, zjeździliśmy większą część Europy. Było kilka tourne i tych przedstawień zaśpiewaliśmy za granicą sporo. To była Szwajcaria i Niemcy, w Holandii też byliśmy, także trochę pośpiewałam za granicą.
Została Pani wrzucona od razu na głęboką wodę?
- Ta rola była taka odpowiednia dla młodej osoby, nie był to pierwszy plan. Był to dobry drugi plan, co prawda dużo na scenie przebywałam, ale to nie było jakieś bardzo obciążające. Dużo tańca, tekstu, fajne do zaśpiewania duety i arietta też nie za trudna. Także to była fajna rola na początek.
Kto wymyślił śpiew w Pani życiu?
- Myślę, że to geny. Geny wymyśliły to dlatego, że moja babcia, moja mama pochodzą z Wilna. W 1945 roku tutaj przyjechały, a tam na wschodzie ludzie mają muzykę we krwi. Babcia mi opowiadała, że wychodziło się przed chatę i siadało na ławeczce, brało się bałałajkę i sąsiedzi po prostu wspólnie śpiewali, grali. Myślę, że to właśnie poprzez te geny mojej mamy, babci zostało gdzieś we mnie bardzo mocno rozbudzone zamiłowanie do muzyki.
Natomiast kto wymyślił szkołę muzyczną?
- Szkołę muzyczną wymyśliłam sama. Były to skrzypce, ponieważ nie było wtedy u nas w szkole klasy śpiewu. To ja założyłam, 31 lat temu klasę śpiewu. Mama czekała tak długo, aż to wyjdzie od którejś z nas, ode mnie lub od siostry. Bardzo chciała, żebyśmy się uczyły w szkole muzycznej, ale powiedziała, że póki to nie wyjdzie od nas, nie będzie nas prowadziła za rączkę i zmuszała do chodzenia, grania, czy ćwiczenia. No i tak się właśnie rozpoczęło, że w 1979 roku rozpoczęłam grę na skrzypcach w Szkole Muzycznej w Szczecinku.
Skrzypce to jest instrument niezwykle rozwijający muzycznie, prawda?
- Tak, miałam bardzo dobrego nauczyciela. Pamiętam, że grałam jeden dźwięk, a on cały czas mówił, że mam się wsłuchiwać. Ja wtedy w ogóle nie wiedziałam, o co mu chodzi, jak ten dźwięk brzmi i przy którym pociągnięciu smyczka on brzmi najpiękniej, że mam się w ten dźwięk wsłuchiwać. Cały czas piłuję, piłuję, piłuję i wszystkie dźwięki są takie same. Teraz po latach mogę powiedzieć - fantastyczna sprawa. A teraz też moim studentkom mówię: „słuchaj, niech ten dźwięk będzie taki przyjemny dla ciebie, niech sprawi Ci przyjemność w śpiewaniu” i to się wtedy zupełnie inaczej układa. Także jak człowiek tak dojrzewa muzycznie, to później pewne rzeczy zaczynają się sklejać w całość.
Skrzypce długo Pani towarzyszyły?
- Gdzieś w połowie szkoły średniej zrezygnowałam dlatego, że wtedy już był śpiew. Śpiew był prywatnie, chodziłam na chór, prowadziłam też soprany, przygotowywałam je, bo miałam przygotowanie muzyczne. Przygotowywałam do śpiewania swoich partii, więc byłam dosyć mocno obciążona i stwierdziłam, że historię ze skrzypcami czas zakończyć. Wtedy już był tylko i wyłącznie śpiew.
I potem Akademia Muzyczna.
- Tak Akademia Muzyczna w Bydgoszczy.
Przyjechała Pani za swoją panią profesor.
- Moja pani profesor już tutaj uczyła w Akademii. Zdawałam do niej i od 1988 roku jestem związana z Bydgoszczą.
To powiedzmy, gdzie jest dom rodzinny?
- Dom rodzinny jest w Szczecinku, tam mam rodziców, siostrę ze szwagrem.
Z tego Szczecinka trochę głosów tutaj zjechało.
- Tak, jest jeszcze Janusz i Małgorzata Ratajczakowie, jest Ewa Waldeńska-Wasiukiewicz, ona śpiewa we Wrocławiu. Kto jeszcze jest ze Szczecinka? Ada Potocka, która u mnie skończyła. jest Magdalena Szuba, która kończyła naszą Akademię Muzyczną. Dziewczyny uczą teraz śpiewu, jedna w Szczecinku, druga w szkole prywatnej. Jest więc nas trochę.
I nigdy Pani nie żałowała, że wybrała Pani śpiew?
- W ogóle. Śpiew był zawsze gdzieś w moim sercu. Śpiewałam już jako dziecko. Mam o rok młodszą siostrę, jeszcze dobrze nie umiałam mówić, ale opowiadała mi mama z tatą, że wchodziłam do niej do łóżeczka i śpiewałyśmy sobie obie. Także ten śpiew towarzyszył mi od zawsze i myślę, że nie było innej drogi.
W momencie, kiedy Pani zakończyła studia, rozpoczęła swoją piękną podróż muzyczną w Operze Nova. Jak wyglądał wówczas zespół, to był zespół złożony z wielu młodych śpiewaków?
- Ja byłam długo najmłodsza, natomiast wtedy jeszcze była pani profesor Magdalena Krzyńska, była Elżbieta Stengert, Katarzyna Matuszak, Wiesława Kończewska, Urszula Walaszczyk – Nogaj. Dużo nas było sopranów, ale każda się w jakiejś partii odnajdywała i nie było takiego problemu, że nie mamy co śpiewać. To były bardzo fajne czasy, gdyż wtedy dużo spędzaliśmy czasu w Kantynie. Był taki zwyczaj, że lubiliśmy zostać po próbie i rozmawiać. Teraz wszyscy się spieszymy i gdzieś każdy jeszcze ma zobowiązania.
Wtedy była kantyna w Teatrze Polskim?
- W Teatrze Polskim, bo zaczynałam w teatrze. Z rozrzewnieniem te czasy wspominam, też te wyjazdy na tournée zagraniczne, a było tego sporo. Belgia, Luksemburg, Holandia, Francja, także rzeczywiście tych wyjazdów było bardzo dużo i one nas niesamowicie scalały. Te powroty w autokarze. Czasami długa droga na przedstawienie, zmiana hoteli, to gdzieś tam powodowało, że mieliśmy z sobą dosyć duży kontakt.
A te wyjazdy były trochę nawet takie mordercze.
- Teraz z perspektywy czasu myślę sobie, że bardzo mordercze, ale też były inne czasy i byliśmy przygotowani na to. Byliśmy młodsi, czegoś innego oczekiwaliśmy od życia i było to mordercze, bo pamiętam, że raz przy „Zemście nietoperza”, robiłam Adelę, Pani Krzyńska robiła Rozalindę i pan Janusz - Frosza. Zepsuł nam się autokar i był problem taki, że możemy na styk przyjechać do teatru. Zatrzymano jakiś prywatny niemiecki samochód i ten kierowca nas dowiózł, całą trójkę solistów, żebyśmy się mogli rozśpiewać i przygotować, bo piersi wchodziliśmy na scenę. Śmialiśmy się, że to taka przygoda życia. Rzeczywiście chór i orkiestra przyjechali przed dziewiętnastą, to było coś szalonego. Teraz jak się na przykład opowiada młodzieży o pewnych przypadkach, to oni się nie mogą odnaleźć, a my musieliśmy się odnaleźć, rozśpiewać w kafelkach i człowiek wchodził na scenę i wykonywał swoją pracę najlepiej jak potrafił.
Czy została Pani ukradziona przez dyrekcję opery, czy po prostu sama Pani wybrała ten teatr?
- To w ogóle był przypadek, dlatego że wydawało mi się, że jest tak dużo sopranów, że raczej tutaj nie mam szans. Pamiętam jak w marcu przed dyplomem ktoś mi powiedział, że są przesłuchania w Operze. Pamiętam Mimi i Małgorzatę już śpiewałam i tak po prostu z biegu poszłam na to przesłuchanie i dyrektor się zainteresował mną, jako młodą artystką. Zaprosił mnie do gabinetu na rozmowę i powiedział, że nie ma etatu, ale jeżeli ktokolwiek odejdzie, zwolni się etat, to będzie dla mnie. W maju dostałam telefon z koordynacji, że jestem zaproszona na rozmowę. Pan dyrektor powiedział mi, że właśnie jest dla mnie etat i że od 1 września 93 roku będę solistką tego teatru.
To nie jest jedyny teatr, z którym Pani współpracowała.
- Śpiewałam jeszcze w Krakowie, w Lublinie, w Szczecinie.
Ale Bydgoszcz stała się tą bazą.
- Zdecydowanie, bo też tu mam rodzinę, męża, dzieci, tutaj moje korzenie już mocno wrosły w ziemię.
Czy łatwo jest tak prowadzić dwutorowo swoje życie, a właściwie w Pani przypadku tych torów jest znacznie więcej, bo jest i praca pedagogiczna, praca estradowo - sceniczna, no i normalne życie.
- Tak, normalne pranie, sprzątanie i robienie zakupów.
Gwiazdy sprzątają i piorą?
- No oczywiście i to często bez pomocy dzieci i męża. Dużym ułatwieniem było to, że pracę w Akademii rozpoczęłam w wieku 40 lat i że już byłam na tyle doświadczoną artystką, że było mi łatwiej podzielić dwutorowo swoją pracę artystyczną z pracą pedagogiczną. Tak to się wszystko jakoś fajnie rozłożyło, że pomalutku w tej Akademii rozkręcałam się, w międzyczasie zostałam dziekanem, kierownikiem katedry. Wszystko odbywało się tak naturalnie.
A trudne jest pogodzenie z upływającym czasem dla śpiewaczki, która kreuje pierwszoplanowe role?
- Myślę, że nie jest łatwe, ale tutaj mam ułatwienie przez to, że pracuję z młodymi artystkami. Bardzo chcę, żeby śpiewały, jakby namaszczam te swoje muzyczne dzieci i jest mi po prostu dużo prościej przejść właśnie z tych pierwszych planów na drugie.
Czy gdyby te 30 lat temu życie się nie potoczyłoby, jak się potoczyło. Co by było, gdyby?
- Strasznie się boję powiedzieć, ale chyba bym uczyła matematyki. Byłam w klasie matematyczno fizycznej i lubiłam matematykę . W przeciwieństwie do mojego młodszego dziecka, wszyscy byliśmy matematykami: mąż, mój syn jest po klasie matematycznej, tutaj w liceum numer 6. Jedynie Natalia jest artystką bez pasji do matematyki i obawiam się, że mogłabym być panią nauczycielką matematyki, jak moja najbliższa koleżanka.
30 lat temu to nie były łatwe czasy. Jeszcze wtedy taka droga do kariery międzynarodowej nie była wbrew pozorom otwarta i prosta.
- Tak nie była, ale ja i tak bym z tej kariery nie korzystała, dlatego, że dla mnie najważniejsza była zawsze rodzina. Jeżeli by się nie ułożyło tak, że dostałam etat i że mogłam się realizować, za co jestem wdzięczna losowi, być może znalazłabym gdzie indziej swoje miejsce, ale na pewno zawsze rodzina była na pierwszym miejscu. Śpiewanie jest niezmiernie ważne, uczenia studentek jest niezmiernie ważne, ale zawsze bardzo, bardzo chciałam być mamą, żoną, mieć swój własny taki azyl.