Gość programu

Daniel Moszczyński (Bibobit)

2024-10-05
Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK - Zwierzenia przy muzyce - Daniel Moszczyński

Daniel Moszczyński wokalista zespołu Bibobit, który wystąpił z programem Bibobit/Osiecka na 62 Bydgoskim Festiwalu Muzycznym.

"... Skończyłem jedną szkołę - Wydział jazzu i studium piosenkarskie. Powołałem kilka zespołów do życia i tam uczyłem się, jak pracuje się w zespole, kiedy masz żywych muzyków, a nie tylko zespół wokalny. Uczyłem się też kompozycji, pisania tekstów, takiej produkcji muzycznej, bo nie ukrywam, że zafascynowało mnie pisanie piosenek. To był taki totalny punkt zwrotny w moim życiu, kiedy podobało mi się to, że z niczego może powstać coś, co będzie już do końca życia i co może oddziaływać nie tylko na mnie, ale też na innych ludzi."



piątek 4 października 2024

2024-10-05
Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Daniel Moszczyński Fot. Magda Jasińska

Za każdym Wasza nazwa kojarzy mi się z jakimiś witaminami ogólnie mówiąc. Czy taka była intencja?
- Nie, i to jest piękne, że każdy może interpretować tę nazwę po swojemu. My do niczego się nie przyklejamy, jeżeli tak to odbierasz, to wspaniale.

Skąd w ogóle pomysł na nazwę zespołu, bo istniejecie już ładnych parę lat.
- Wiesz co, nie wiem czy ja to szeroko mówiłem, ale mogę przybliżyć tę historię. W zasadzie Bibobit ma korzenie w jazzie i wszyscy chłopacy, którzy współtworzą Bibobit są jazzmani. Natomiast mamy takie ciągoty w muzykę, która trochę odstaje od jazzu. Muzykę, która powiedzmy jest nowatorska, nowoczesna czasem brzmieniem, czasem podejściem, czasem jakby wywróceniem czegoś do góry nogami, jeszcze bardziej niż w jazzie. Kiedyś coś takiego wymyśliłem sobie, że my gramy bebop z bitem, dlatego chyba rzuciłem chłopakom, przykleiło się i zostało. Chociaż jak pamiętam pierwszy koncert Bibobitu zagraliśmy w mieście Sztum i zagraliśmy go pod nazwą Kontrabanda.

Ale nie przetrwała…
- Pomyśleliśmy sobie, kurczę to chyba za łobuzerska nazwa, a tu sami eleganccy mężczyźni przecież w składzie.

Ten skład jest stały? Patrząc chociażby na Adasia Lemańczyka, czy Jacka Piskorza?
- Tak, w zasadzie ma swój korzeń, ale ma też wsparcie kolektywu ludzi, którzy są naszymi przyjaciółmi. Bibobit przyjął taką formułę, że często następują różnego rodzaju zamianki, natomiast marzy mi się, żebyśmy zawsze grali w tym samym składzie. Wiem, że różne historie dzieją się po drodze i chłopaki też mają swoje zobowiązania. Są znakomitymi muzykami, ja też zawsze podkreślam, że oni mogliby grać z każdym na świecie, ale grają ze mną. Nigdy nie mamy takiego podejścia, że jest jakaś totalna lojalność, nie obrażamy się na siebie, jeżeli ktoś tam nie może. Ja jestem takim człowiekiem, który lubi wolność i lubi proponować, jeżeli ktoś ma ochotę w tę propozycję wejść i być na 100%. Wspaniale jeśli nie może tego dnia, bo ma zobowiązania, wspaniale, niech się rozwija i robi swoje, bo przecież to będzie tak naprawdę wzmacniało nas wszystkich.

Jak się dzisiaj przygotowywałam do rozmowy z Tobą, to zerknęłam na twój życiorys i po głowie mi cały czas nie przestaje chodzić taka piosenka: „Kolorowe sny, kiedy ja …”. Powiedzmy naszym słuchaczom, że byłeś w pierwszym składzie Just 5.
- Tak byłem.

3 lata trwała ta przygoda?
- 3 lata. Byłem wtedy w zasadzie człowiekiem, który poszedł na casting, miał 15 lat i przeszedł jeden, drugi, trzeci, czwarty, czy piąty etap i został częścią tego projektu na 3 lata.

Ale teraz nie wróciłeś po reaktywacji do zespołu?

- Nasze drogi zupełnie inaczej się potoczyły. Ja podjąłem inne decyzje.

Jak spojrzałam na zdjęcia, bo wiem jak teraz wyglądasz i spojrzałam na te zdjęcia Just 5 sprzed lat, to nie wiedziałam, który Ty jesteś.
- Może i dobrze.

Ale to była fajna przygoda?!
- Jasne. Teraz sobie myślę w ten sposób, że Just 5 dał mi dwie rzeczy: zrozumiałem, co mógłbym robić w życiu, ale druga mądrość, to jak nie robić. I jako w zasadzie nastolatek, który jeszcze mało wie o świecie, a tym bardziej o show biznesie, wkroczyłem w to i ktoś mnie rzucił na bardzo głęboką wodę, a ja nie wiedziałem, czego mam się tam spodziewać. Więc dziś już wiem, że było mnóstwo pułapek i ta przygoda trwała 3 lata. Myślę, że bardzo dużo się tam nauczyłem, ale w pewnym momencie zrozumiałem, że zupełnie inaczej gra mi w sercu. Kiedy dojrzałem i stałem się w zasadzie pełnoletni mówię: czas wziąć się za robotę i mimo, że przychodziły różnego rodzaju propozycje, żeby coś robić, to ja zrozumiałem, że muszę odkryć siebie, że muszę zrozumieć co tam w głębi serducha mi gra. Zdawałem sobie sprawę, że jeszcze jest mnóstwo roboty i nauki do zrobienia i zamiast powiedzmy potraktować to biznesowo, ja zszedłem do piwnicy, postawiłem na edukację. Skończyłem jedną szkołę - Wydział jazzu i studium piosenkarskie. Powołałem kilka zespołów do życia i tam uczyłem się, jak pracuje się w zespole, kiedy masz żywych muzyków, a nie tylko zespół wokalny. Uczyłem się też kompozycji, pisania tekstów, takiej produkcji muzycznej, bo nie ukrywam, że zafascynowało mnie pisanie piosenek. To był taki totalny punkt zwrotny w moim życiu, kiedy podobało mi się to, że z niczego może powstać coś, co będzie już do końca życia i co może oddziaływać nie tylko na mnie, ale też na innych ludzi. I zapragnąłem być autorem takim z krwi i kości, dlatego zrozumiałem, że muszę się do tego przygotować i to na wielu poziomach. Więc to robiłem, a kiedy byłem gotowy, to pojawiły się różne projekty po drodze, po tym jak skończyłem właśnie Wydział Jazzowy, pisałem taką pracę „Jazz a muzyka hip-hop” i zrozumiałem, że mam to wszystko w teorii, więc teraz muszę to przelać na stronę praktyczną. Z Bartkiem zawiązała się taka relacja między nami i ja wiedziałem, że to jest człowiek, z którym mogę konie kraść i to nie tylko. To mój partner muzyczny, ale też wspaniały przyjaciel. Zrozumieliśmy, że chcemy coś takiego powołać do życia, ale nie mieliśmy ciśnienia. Chcieliśmy stworzyć muzykę, która sprawia nam frajdę i której sami chcielibyśmy słuchać. Więc to był też taki czas eksperymentów. Przynosiliśmy pomysły, nasze kompozycje. Ja pisałem do tego teksty, potem robiliśmy jakąś selekcję i zaczęliśmy pracować z różnymi muzykami. Pojawił się na naszej drodze Waldek Franczyk – perkusista, który z nami gra do dzisiaj - wspaniały człowiek i naprawdę genialny muzyk. Był na naszej drodze też Zdzisław Babiarski, z którym zrobiliśmy płytę „Podróżnik”, to też wspaniały czas, wspaniały muzyk. Pierwsze dźwięki też Maciek Fortuna z nami tworzył.

Obecnie dyrektor Filharmonii Opolskiej.
- Pamiętam tę sesję jak z Marcinem Kajperem przyszli i po prostu w 1,5 dnia nagrali niesamowite riffy. Oni zresztą tak się ścigali tam i testosteron w nich buzował. Prześcigali się na pomysły, czy na solówki i to było nieprawdopodobne doznanie. Dziś bardzo im za to dziękuję, za tę przygodę, którą mogliśmy razem przeżyć. Potem też pojawiła się sytuacja z Jankiem Adamczewskim, który do nas wskoczył na stałe. Był też Patrycjusz Gruszecki, więc naprawdę wyśmienici muzycy pojawili się w Bibobicie i bardzo im dziękuję za to wszystko, co włożyli w ten projekt, bo dzięki nim on też jest w tym miejscu dzisiaj.

A do jakiej szufladki byś tak wskoczył, stylistycznej?
- Myślę sobie, że na pewno w korzeniu jest jazz, bo wszystko co dzieje się w tych sytuacjach harmonicznych, to nie ma tam prostych akordów. Myślę, że jest duży wpływ takiej muzyki rytmicznej, na pewno jest tutaj motoryka muzyki rapowej, czy muzyki momentami funkowej. Na pewno jest dużo brzmień elektronicznych, czyli syntezatory i to właśnie tutaj wniósł niesamowite brzmienie i pomysł na brzmienie Adam Lemańczyk, który zdefiniował Bibobit na nowo. Więc tutaj za tymi klawiszami dzieją się wspaniałe historie. Myślę, że ciężko powiedzieć, trzeba posłuchać. A w ogóle najlepiej przyjść na koncert, bo chyba Bibobit to jest ten stan, kiedy państwo mogą poczuć te nasze dźwięki. Też chyba zobaczyć nas na scenie jak to traktujemy i poczuć tę atmosferę, która gdzieś tam między nami się tworzy. To jest największą siłą tego projektu.


Tutaj na festiwalu mamy jeszcze mariaż z orkiestrą kameralną, która dodaje pewnej elegancji całemu brzmieniu. Czy taki był zamysł od początku, że ten projekt będzie wraz ze smyczkami?
- Był pomysł, żeby był kwartet smyczkowy. Teraz będzie kwintet, ale taki naprawdę rozrośnięty. W ogóle cała historia z Osiecką, pamiętam jak dziś, szedłem po ulicy w Poznaniu i zadzwonił do mnie dyrektor Teatru Nowego w Poznaniu, gdzie odbywa się od jakiegoś czasu festiwal „Pamiętajmy o Osieckiej”. Wtedy padła taka propozycja: czy Bibobit chciałby zrobić Osiecką? No ja skonsternowany tak się zatrzymałem i mówię: Czy Bibobit i Osiecka to się dodaje? Wtedy nie byłem tego taki pewien i raczej coś mi tam kurczę zgrzytało. Ale po chwili namysłu mówię: skoro ktoś cię widzi w tej sytuacji, to zastanów się. Postanowiłem to przegadać z chłopakami. Pogrzebałem trochę w tych tekstach i w tej muzyce.

No jest tam w czym grzebać!
- Na szczęście nie powiedziałem od razu tak, super, robimy, bo to są ważne decyzje i wydaje mi się, że szczególnie przy Osieckiej można polec. Przepracowaliśmy wspólnie ten czas przed decyzją ostateczną i zaczęło się od tego, że ja mam taką półeczkę z mistrzami słowa. Bo tam jest Osiecka, ale i Młynarski, Kofta czy Przybora, ale też jest Kazik Staszewski i jest Fisz, więc powiedzmy, że ten rozstrzał jest naprawdę spory. Natomiast ja wziąłem antologię Osieckiej o godzinie 20:00 i skończyłem o szóstej rano. Zrobiłem sobie notatki, wybrałem 60 pozycji i to była taka wstępna selekcja. Potem znowu podszedłem do tego z innej strony i zostało 30 rzeczy. Spotkałem się z Bartkiem Pietschem i chyba skończyło się na 18 piosenkach. Spotkaliśmy się już w pełnym składzie w Poznaniu, nie mając jakby takiego konkretnego kierunku, tylko mieliśmy komputer, kartę muzyczną, wszyscy podpięci w zasadzie na każdą z tych pozycji poświęciliśmy 20-25 minut i zaczęły dziać się czary. Jestem totalnie dumny z tego, że utwór „Niech żyje bal” jest na płycie, no i Adam Lemańczyk dokonał tutaj jakiejś niebywałej rzeczy w tym aranżu, który ociera się o geniusz.

Jakiś feedback mieliście od pierwowzorów?
- Bardzo chcieliśmy skontaktować się z wszystkimi żyjącymi autorami i wykonawcami. Najpierw był festiwal, a dopiero potem była płyta i tak się pięknie złożyło, że spotkaliśmy się z Agatą Passent. Ona była na naszej próbie, my nie byliśmy w ogóle tego świadomi. Marzyło mi się, żeby ten koncert nie polegał na tym, że gramy piosenkę ja opowiadam coś o tej piosence, potem gramy piosenkę i ja opowiadam o tej piosence. Chciałem żeby ta formuła była zupełnie inna i współgrała z tą teatralnością festiwalu. Jako dziecko pamiętałem głos Osieckiej. Był taki program: „100 pytań do...” i Osiecka tam opowiadała, miała taki piękny monolog i mówiła niesamowite historie. Zacząłem szukać w archiwum i to był drugi krok, po wyborze tekstów. Osiecka była narratorem tego całego koncertu, a potem okazało się że to wszystko też znalazło się na płycie. Wracam do tego, że Agata Passent słyszy głos swojej mamy, my to zgrabnie przeplatamy z kompozycją, która jakby wychodzi z tego głosu. Postawiłem sobie za cel, żeby znaleźć takie fragmenty, które komentują dany utwór, albo jakiś dany problem, albo puentując piosenkę. Pamiętam, że właśnie Agata Passent usłyszała ten kolarz i zaniemówiła, otworzyła ręce przede mną i tak przytuliła mnie mówiąc: to jest piękne. Czułem, że dostaliśmy taki akcept z pierwszej ręki.

Sławek Wierzcholski

2024-09-24
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK – Zwierzenia przy muzyce – Sławek Wierzcholski

Wirtuoz harmonijki ustnej, wokalista, kompozytor i autor tekstów, założyciel grupy Nocna Zmiana Bluesa, przez wiele prowadził audycje radiowe. Przed kilkoma dniami ukazała się jego i Mariusza Szalbierza książka pt. „Bluesowy alfabet”.

... była taka harmonijka Echo Super Vamper, to bardzo kosztowny model harmonijki. Ja taki model miałem i to był pretekst, aby opowiedzieć o harmonijce, o modelach, ale to już bardzo poważna rozmowa i ci, którzy interesują się harmonijką, albo może nie wiedzą nic z kolei, mogą być zdziwieni, jaką ten instrument ma ciekawą historię (...) Ja nie jestem melancholijny i ta książka mimo, że podsumowuje sporą część mojego życia, to na pewno nie skłania do refleksji smutnych, tylko powiedziałbym, że to jest kolejny słupek na mojej drodze, a tych słupków, mam nadzieję, będzie jeszcze wiele...”

Sobota, 28 września 2024 o godz. 17:05
Przywędrowałeś do studia z płytą, ale przede wszystkim z książką.
- Jestem szczególnie zadowolony z tej książki, bo płyt wydałem już ponad 30 pod własnym nazwiskiem, bądź pod firmą „Nocna Zmiana Bluesa”, a książek zdecydowanie mniej. Jest to najpoważniejsza z książek i cieszę się, że wyszła za mojego życia. Książki o artystach, jeżeli wychodzą, to po śmierci, a tę mam już teraz, więc jest powód do radości.

Tytuł może być taki trochę mylący. „Bluesowy alfabet”, ktoś by pomyślał, że Sławek wespół z Mariuszem Szalbierzem napisał rzeczywiście taki alfabet bluesa, a to jest książka o Tobie.
- Tak, ona powstała w trakcie rozmów w moim domu nad jeziorem Łąkorz. Mieszkam tam już na stałe od dwóch lat. Mariusz mnie odwiedzał, przy ognisku popijaliśmy herbatę i gwarzyliśmy, a on to rejestrował, potem spisał co ciekawsze wątki i nadał im formę literacką. To jest więc dzieło wspólne, nasza wspólna książka, ale tak naprawdę Mariusz się bardziej napracował.

Mocno marudziłeś robiąc korektę?

- Nie, z Mariuszem znamy się od 40 lat, rozumiemy się, więc pytał o to, o co chciałbym być zapytany. A jeżeli chciałbym jakiś wątek poruszyć, to mogłem śmiało powiedzieć.

Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

To jest książka o Twoim życiu, właściwie trochę się w niej spowiadasz.
- Tu też jest dobry pomysł, to pomysł właśnie autora, że książka jest ujęta w formę alfabetu. Na przykład litera „k” – to m.in. Karolak. Miałem zaszczyt współpracować z Wojtkiem, nagraliśmy płytę, którą wydało Polskie Radio i u Ciebie w audycji prezentowałem ją, ale to już było 20 lat temu.

Uwielbiam tę płytę…
- No właśnie, ja sobie trochę pomruczałem, a Wojtek pięknie to zaaranżował. Notabene pierwsza wersja była nagrana tu, w tym studiu, w którym jesteśmy. To było takie demo. Nieodżałowany przyjaciel, Bogdan Ciesielski najpierw nadał pierwszą formę tej płycie i być może byłaby nagrana z Bogdanem, ale wtedy miał on bardzo korzystny kontrakt na statku i musiał zarabiać na życie. O takich właśnie ciekawostkach można tu poczytać, może nie dla wszystkich bardzo porywających, ale na pewno dla ludzi z branży ciekawych. Tutaj jest więc Karolak, a przy okazji jest i jego żona, Maria Czubaszek, nieżyjąca już dziennikarka. Byłem u nich w mieszkaniu, zwłaszcza w tej początkowej fazie tworzenia płyty, a wtedy nie była jeszcze słynną Marią Czubaszek.

Zawsze była słynną Marią Czubaszek.
- ... ale było potem wzmożenie. Ja byłem przed tym wzmożeniem. Podobno dobrze wypadłem, to mi powiedziała później, bardzo dobrze wypadłem na początek, bo akurat byłem przy kasie i na wejście kupiłem storczyki, a kobiety lubią storczyki. Potem mi mówiła: „pan na mnie zrobił piorunujące wrażenie”.

W tej książce wszystko zaczyna się od adapteru.
- W mojej rodzinie mówiono na gramofon – adapter. Oczywiście też punktem wyjścia było powiedzieć o płytach, których słuchali moi rodzice. To była na przykład Maria Koterbska.

A pamiętasz swój pierwszy adapter?
- To był jakiś poniemiecki sprzęt i ta nazwa mi uleciała.

Kto w ogóle wymyślał te hasła? Przygotowaliście je alfabetycznie, czy one wynikały z rozmowy? Mieliście pewien plan?
- Kiedy Mariusz porządkował nagrany materiał, to wybierał tytuły, ale potem na przykład do mnie zadzwonił, by mieć coś na literę „e”. Jakoś tak sobie pomyślałem, że była taka harmonijka Echo Super Vamper, to bardzo kosztowny model harmonijki. Ja taki model miałem i to był pretekst, aby opowiedzieć o harmonijce, o modelach, ale to już bardzo poważna rozmowa i ci, którzy interesują się harmonijką, albo może nie wiedzą nic z kolei, mogą być zdziwieni, jaką ten instrument ma ciekawą historię. To hasło na „e” było po prostu pretekstem.

A gdybym Cię spytała o hasło „Czucie”.
- „Czucie bluesa”, w latach siedemdziesiątych, to było bardzo popularne hasło: czy czujesz bluesa i to znaczyło, czy kumasz bazę, czyli czy czujesz Cha-Chę, czyli to znaczyło, czy jesteś taki zorientowany i w ogóle wiesz o co chodzi? Bardzo z tym czuciem się identyfikowałem, bo mówiło się, że bluesa to trzeba czuć. Mój starszy kolega Paweł Ostafin znakomity muzyk, kiedyś powiedział: „to są bzdury - bluesa nie trzeba czuć, tylko trzeba potrafić go zagrać”. I tak mi się to spodobało, bo bardzo starałem się edukować, przekazywać wiedzę i wiedziałem, że żeby porządnie grać, to trzeba mieć podstawy wiedzy, technikę, a nie tylko czuć. Jeżeli jeszcze do tego, jak to było tam w tych zamierzchłych czasach popularne, sobie coś łyknął wcześniej, no to wcale nie musiało być ciekawe dla odbiorcy, mimo, że on bardzo czuł i przeżywał.

Co dalej? Będziesz teraz z tą książką jeździł?
- Tak, będę opowiadał między innymi w Bydgoszczy. Kujawsko-Pomorskie Centrum Kultury będzie gościło mnie 14 listopada, o godzinie 18:00 i wszystkich bardzo zapraszam. Ewa Krupa jest znakomitym gospodarzem i na pewno przygotuję różne atrakcje poza mną, a ja będę bardzo starał się być atrakcyjnym.

A będziesz taki trochę melancholijny - jesienny jak to na 14 listopada przystało?
- Nie. Ja nie jestem melancholijny i ta książka mimo, że podsumowuje sporą część mojego życia, to na pewno nie skłania do refleksji smutnych, tylko powiedziałbym, że to jest kolejny słupek na mojej drodze, a tych słupków, mam nadzieję, będzie jeszcze wiele.

Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Powiedziałeś, że książka podsumowuje sporą część Twojego życia, to niewykluczone, że pojawi się kolejna książka, która trochę dopowie.
- Nie wykluczam, aczkolwiek to chyba za wcześnie. Nie jestem aż tak interesującym obiektem pisarskim, aby pisać o mnie tyle książek. Ta jest jeszcze ciepła, dopiero wyszła z introligatorni, więc za wcześnie mówić o tym, ale kto wie. Teraz wszystko jest interesem. Jeżeli wydawca - słynny Adam Marszałek z Torunia stwierdzi, że to jest dobry biznes, pewnie mi zaproponuje następną. Na razie jestem wdzięczny Adamowi Marszałkowi, bo on prowadzi wydawnictwo z książkami naukowymi, czy popularno-naukowymi i wydając taką pozycję pewnie znacząco swoich obrotów w firmie nie podniesie, ale powiedział mi, że chce wydawać książki przede wszystkim ciekawe i to mi się bardzo spodobało.

Kolejne hasło „film”, grałeś w filmie?
- Już jako nastolatek byłem statystą w filmie historycznym, niezbyt udanym więc spuśćmy zasłonę milczenia. Potem byłem statystą w Niemczech w filmie amerykańskim, to był też niezbyt udany film. Więc miałem trochę tych spotkań, ale zawsze były one takie nie do końca fajne. Z Radosławem Piwowarskim też miałem przyjemność współpracować. To słynny reżyser, wykładowca w Akademii Filmowej, zrobił takie filmy jak: „Marcowe migdały” czy „Pociąg do Hollywood”. To są wybitne filmy, ale mi trafił się taki gorszy, bo nawet tak dobry reżyser ma czasem gorsze filmy i to był „Autoportret z kochanką”, gdzie pod moim wpływem reżyser uzbroił głównego bohatera w harmonijkę. On jest autostopowiczem, uciekł z wojska i podróżuje sobie, przygrywając na harmonijce.

Musiałeś nauczyć tego bohatera grać na harmonijce?
- Może nie grać, ale przekonująco udawać, jak trzymać harmonijkę. Bardzo łatwo udawać, wszystko dzieje się w ustach, trochę trzeba operować dłońmi, ale to nie jest nic specjalnego. Wydaje mi się, że nie podpadało, że nie potrafi grać, ale film też nie był taki specjalny. Potem zrobiłem muzykę do dwóch seriali telewizyjnych i też nie było to takim sukcesem, jak się spodziewałem. Teraz pracuję nad filmem, który będzie realizowany w naszym województwie. To będzie film pełnometrażowy, film fabularny, właściwie musical, a w podtytule „historia pocztówki dźwiękowej”

I kto będzie reżyserem?
- Reżyserem tego filmu jest Jacek Gwizdała, znany do tej pory przede wszystkim jako producent filmowy. Tych filmów wyprodukował ponad 70, wśród nich tak znane jak pierwsza „Akademia Pana Kleksa”, czy na przykład polska część „Blaszanego bębenka”, serial „Kawaleria powietrzna”, a teraz się wziął za reżyserię. Ponieważ znamy się z wcześniejszych prób, to zaproponował mi posadę producenta muzycznego filmu i mam nadzieję, że teraz będzie to miało takie odzwierciedlenie bardziej konkretne, ale może za wcześnie o tym mówić. Film realizowany na terenie województwa kujawsko pomorskiego, bo tłocznie płyt pocztówkowych były w Toruniu i w Bydgoszczy. Będziemy o tym mówili, bo film będzie też w jakiś sposób promocją naszego województwa, ale taką subtelną, delikatną. Dzięki temu uzyskaliśmy wsparcie marszałka województwa, ale myślę, że to nie jest nic złego, że film będzie promował nasze województwo i nasze miasta.

Masz tatuaże? (To kolejne hasło)
- Tak, byłem prekursorem tatuaży w naszym kraju. Grzegorz Skawiński, który był chyba jednym z pierwszych muzyków z tatuażami, może mnie nie namówił, ale zachęcił. Kiedy był pierwszy Przystanek Woodstock, to było nad morzem, nad zalewem wiślanym i z Grzegorzem ścigaliśmy się, kto lepiej pływa. Przegrałem sromotnie, ale wtedy obejrzałem jego tatuaże i pomyślałem, że też coś takiego zrobię. Wówczas miałem około 30 lat, więc to nie była żadna młodzieńcza fantazja, natomiast lubiłem zawsze troszeczkę prowokować. Wtedy tatuaże były czymś niezwykłym. Najczęściej się widywało takie jakieś nieudolne, gwoździem pod celą robione, to były jakieś subkultury, a tutaj chodziło o harmonijkę ustną, jakieś nuty utworu „Chory na bluesa”. Natomiast zmierzam do tego, że teraz bym tego nie zrobił, bo teraz czymś szokującym, albo niezwykłym jest nie mieć tatuaży. Tak jak jestem liberalnym ojcem, to moim córkom zabroniłem zrobienia tatuaży. Na wszystko zawsze pozwalałem, ale na tatuaże nie i powiedziałem: „będziecie mi kiedyś jeszcze wdzięczne”. I zdaje się, że zaczynają to powoli rozumieć. Oczywiście mogłyby sobie to zrobić, są dorosłe, ale chyba zaczynają rozumieć, że dobrze jest być oryginalnym, nietypowym, niezwykłym, a teraz człowiek bez tatuaży jest jakimś rarogiem. Wystarczy iść na plażę i popatrzeć, a myślę, że dobrze się troszeczkę wyróżnić.

Kto pierwszy czytał książkę, jeszcze przed wydrukowaniem? Komu dałeś i byłeś ciekaw, co o tej książce powie?
- A tu mnie zaskoczyłaś, bo nie było jednej takiej osoby, która recenzowała. Koledzy z zespołu pierwsi się zapoznali z zawartością, bo w samochodzie odczytywałem fragmenty, pytałem o coś, ale też sprawdzałem, bo z pewnością może wiele rzeczy ulecieć. Gramy od 42 lat i tych koncertów było naprawdę wiele. Były lata kiedy graliśmy po 100, 120 koncertów rocznie, w wielu krajach.

Były też takie lata, że graliście nawet dwa koncerty dziennie…
- Zdarzyło się tak, najwięcej były cztery jednego dnia.

To jest byłeś lepszy niż Sławomir…
-... ale jego przynajmniej przerzucają helikopterem, a my jeździliśmy naszym wysłużonym volkswagenem.

Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska
Sławek Wierzcholski w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Czy jest coś, o czym nie opowiedziałeś w tej książce, tak z zasady?
- No tak, to są rzeczy, które mogłyby być przykre dla ludzi z mojego otoczenia, dla moich bliskich, więc lepiej o tym nie mówić. Nie było wiele takich spraw, ale mogły się zdarzyć, choć od razu dodam, że to nie były takie straszne grzechy.
Co tydzień jest okazja do spotkań z niecodzienną muzyką, z niecodziennymi gośćmi, niecodziennymi tematami...
„Zwierzenia przy muzyce”
zaprasza Magda Jasińska
Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji można znaleźć w naszej Polityce prywatności

Zamieszczone na stronach internetowych www.radiopik.pl materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazą danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez Polskie Radio Regionalną Rozgłośnię w Bydgoszczy „Polskie Radio Pomorza i Kujaw” S.A. na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek wykorzystywanie przedmiotowych materiałów przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.

Rozumiem i wchodzę na stronę