Gość programu

Maestro Mariusz Smolij

2025-01-24
Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK

Polskie Radio PiK – Zwierzenia przy muzyce – Maestro Mariusz Smolij

Dyrygent, mieszkający od blisko 40 lat w Stanach Zjednoczonych. Urodzony Ślązak, wykształcony skrzypek i później dyrygent, co roku proponuje melomanom Filharmonii Pomorskiej koncert w cyklu „American Pops”.

...Jak patrzę z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że tak naprawdę to nie mamy wiele kontroli nad tym, co się w naszym życiu dzieje, tylko gdzieś próbujemy coś robić. Jakiś palec opatrzności kieruje nami i pewne rzeczy się udają, albo się nie udają. Mimo wszystko i tak się to wszystko poukładało (...) Miałem trochę szczęścia w tym wszystkim, to też były bardzo trudne lata, żeby się dostosować i życiowo i artystycznie, zawodowo i przebić się przez bardzo konkurencyjny rynek, nie mając żadnych pleców, ani finansowych, ani rodzinnych, ani znajomości, niczego. Po prostu trzeba było się wdrapywać po tej trudnej długiej drabince od samego najniższego szczebla i czasami, tak to się mówi, drapiąc ścianę paznokciami, żeby się centymetr po centymetrze posuwać do przodu....”

Piątek, 24 stycznia 2025 o godz. 20:05
Która to odsłona American Pops?
- ... żebym tak potrafił szybko liczyć? Pamiętam, że mój pierwszy koncert miał miejsce dokładnie w roku 1994, czyli 30 lat temu. Nie wiem czy co roku przyjeżdżałem, ale chyba prawie co roku, więc koło 30 razy tu byłem, także kawałek czasu.

A w tym dziewięćdziesiątym czwartym roku, kiedy Pan się pojawił po raz pierwszy w Filharmonii Pomorskiej, to wówczas ile lat już był Pan w Stanach Zjednoczonych?
- Muszę znowu policzyć. Wyjechałem w 1986, czyli 8 lat.

Nigdy Pan nie żałował tej decyzji wyjazdu?
- No tylko głupcy nie mają wątpliwości, prawda? Oczywiście, że czasami miałem różnego rodzaju przemyślenia i zastanawiałem się, co by było gdyby. Ale z perspektywy czasu i tego, co się w moim życiu wydarzyło, jak się moja kariera zawodowa i wszystko inne potoczyło, uważam, że była to dobra decyzja. Nie stuprocentowo pozytywna, w każdym departamencie, bo emigracja to jest bardzo trudna sprawa i nigdy to nie jest zero jedynkowa decyzja, ale w sumie wydaje mi się, że to dla mnie osobiście był dobry krok. Biorąc pod uwagę, jakie były w tamtych czasach w Polsce możliwości artystyczne, ekonomiczne i jak wyglądało życie, jak wyglądało tam życie młodych ludzi, to chyba był to dobry krok.

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK

Był Pan wtedy młodym, świetnym skrzypkiem, który wraz ze swoimi kolegami z Kwartetu Pendereckiego, taką nazwę miał ten zespół.
- Mieliśmy oficjalną nazwę przyznaną przez pana Krzysztofa Pendereckiego.

Wyemigrowaliście do Stanów Zjednoczonych, więc można by sobie teraz pomyśleć, że świetlana przyszłość tutaj by na Pana czekała.
- Trudno powiedzieć, to inaczej wyglądało z perspektywy właśnie roku osiemdziesiątego szóstego. To były czasy przed tymi dużymi zmianami demokratycznymi wokół 1989 roku. Nikt wtedy nie myślał i nie liczył na to, że system w Polsce się zmieni, więc te perspektywy były trochę szarawe. Dlatego otwarcie drzwi, jakaś przepustka i w miarę miękki start na zachodzie. dla artysty to była ogromna szansa na to, że z tej szansy to wszyscy z nas, cały kwartet skorzysta.

Pozostawił Pan tutaj żonę.
- Tak, zostawiłem żonę w ciąży, to było oczywiście dodatkowe napięcie. Wtedy wiele rzeczy nie było normalnych w naszym kraju. Nienormalnie się wyjeżdżało, nienormalnie się załatwiało paszporty, wyjazd całej rodziny ciągle był problematyczny.

Czuł się Pan uciekinierem.
- Trochę tak i to przechodzi i wraca.

Ale wiedział Pan, że Stany Zjednoczone to będzie ten punkt docelowy Pana podróży?
- Niewiele wiedziałem. Wiedziałem, że chcę w jakiś sposób dać sobie szansę na dalsze studia, na dalszy rozwój. Bardzo szybko nasz młody kwartet smyczkowy zaistniał na mapie muzycznej. Zaczęliśmy grać bardzo intensywnie ze sobą. Już na pierwszym roku studiów w Katowicach wykorzystywaliśmy każdą możliwość wyjazdu na kursy, spotkania, warsztaty. Wtedy była taka organizacja, nazywała się „Jeunesses Musicales”, to była bardzo poważna organizacja, która miała swoją siedzibę również w Polsce i przez tę organizację czasami udawało się uzyskać stypendia i możliwość wyjazdu na kursy różnego rodzaju w Europie. I nasz kwartet już chyba na trzecim roku wyjechał na dwa kursy do Niemiec. Zostaliśmy zaproszeni bardzo szybko do zrobienia nagrań w studiu radiowym we Frankfurcie nad Menem, gdzie był specjalny program, specjalne audycje poświęcone młodym wykonawcom. Mieliśmy po 20 lat i nas radio zaprosiło tam dwa razy. Nagrywaliśmy kwartety, później przy okazji koncertów, jeden koncert prowadził do innego. Byliśmy zaproszeni na duży festiwal we Włoszech. Byliśmy na konkursie we Francji, także pomimo tego, że to były czasy jeszcze takie trudne, jeśli chodzi o wyjazdy i promowanie siebie. Jak teraz patrzę z perspektywy, to nasza działalność już na studiach była bardzo ciekawa, bardzo intensywna. W związku z tym już poznaliśmy, ja poznałem trochę Europy, trochę liznąłem świata zachodniego, nauczyłem się, jak pewne rzeczy wyglądają, jak pracują, jak co można, czego nie można, gdzie dla nas, dla mnie była jakaś ścieżka rozwoju. W momencie kiedy powstała możliwość wyjazdu do Ameryki, to była duża niewiadoma, bo mimo wszystko Ameryka i Europa to nie są te same światy, szczególnie chodzi o świat muzyczny. Teraz to wszystko jest bliżej, już teraz wszyscy się lepiej znamy, bo technologie, łatwość wyjazdów powoduje to, że to nie jest aż taki nieznany kraj, ale wtedy to było zabawne. Skok przez szeroką wodę, na bardzo nieznanym terenie, także wracając do pani pytania, nie wiedziałem, co będzie dalej, ale już tam dojechaliśmy, wystąpiliśmy jako zespół i nie było alternatywy do powrotu do znanego, albo pogłębienie dalej nieznanego i szukanie swojej szansy. Także ta idea pozostania, wyjazdu czy ucieczki ona się powoli rodziła. To nie był taki wyjątek, jak znam sytuację w mojej rodzinie, ojciec mojej żony był świetnym trębaczem, był pierwszym trębaczem Filharmonii Śląskiej i dosłownie wyskoczył przez okno w hotelu w Londynie, uciekając z Polski. To był taki skok, wyskok, decyzja, ale to były lata sześćdziesiąte. Nie było możliwości powrotu. On to zrobił na zasadzie właśnie czarne-białe, wychodzi, ucieka i nie może wrócić, a ja przez jakiś tam czas miałem możliwość jeszcze powrotu i w związku z tym ta decyzja była łatwiejsza. Miałem więcej czasu, żeby w końcu, że tak powiem, tę kartkę powoli przewrócić z jednego rozdziału życia, do drugiego.

Kiedy ściągnął Pan żonę z dzieckiem?
- Ściągnąłem po prostu przez łapówki. Udało się załatwić paszport dla żony, dla małego dziecka. Zobaczyłem mojego syna po raz pierwszy, kiedy miał ileś miesięcy nie wiem, chyba pięć. No jak to się wszystko udało? Jak patrzę z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że tak naprawdę to nie mamy wiele kontroli nad tym, co się w naszym życiu dzieje, tylko gdzieś próbujemy coś robić. Jakiś palec opatrzności kieruje nami i pewne rzeczy się udają, albo się nie udają. Mimo wszystko i tak się to wszystko poukładało. Jeszcze raz mówię, że to była dobra decyzja. Miałem trochę szczęścia w tym wszystkim, to też były bardzo trudne lata, żeby się dostosować i życiowo i artystycznie, zawodowo i przebić się przez bardzo konkurencyjny rynek, nie mając żadnych pleców, ani finansowych, ani rodzinnych, ani znajomości, niczego. Po prostu trzeba było się wdrapywać po tej trudnej długiej drabince od samego najniższego szczebla i czasami, tak to się mówi, drapiąc ścianę paznokciami, żeby się centymetr po centymetrze posuwać do przodu.

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK

Trzeba być odważnym człowiekiem.
- Albo naiwnym? Cała czwórka (kwartetu), wszyscy pozostaliśmy w Stanach Zjednoczonych, ja byłem pierwszy, który opuścił kwart smyczkowy. Kwartet pod tą nazwą nadal istnieje, ale już z innymi muzykami. Z tego się bardzo cieszę, bo nazywam zespół moim baby. Ja byłem takim liderem założycielem, prowadziłem trochę kwartet od strony muzycznej i nie muzycznej, ale jak gdyby nadmiar tych obowiązków, które były poza kwartetem, plus moja rodzina, spowodowały to, że stwierdziłem, że muszę bardziej inwestować w siebie, a niekoniecznie w kolegów. Ten balast obowiązków pozamuzycznych nie był wyrównany. Na estradzie wszyscy graliśmy w czwórkę, to była absolutnie wyrównana praca grupowa. Ale poza estradą, ja byłem tym, który wiele rzeczy tłumaczył, organizował i po pewnym czasie, to już nie miało dla mnie sensu. Ktoś kiedyś świetnie powiedział, że taki kwartet, który gra profesjonalnie, a myśmy bardzo dużo ćwiczyli, bardzo dużo jeździli, bardzo intensywnie pracowali, to jest takie bardzo dziwne jakby małżeństwo. Wiem, byłem w małżeństwie z trzema innymi facetami, z wszystkimi problemami, jakie są w małżeństwie, z żadnymi korzyściami, które wynikają z małżeństwa, ale warto jednak było. To był ten kwartet, który otworzył też nam trochę drzwi do wielu ciekawych miejsc, mieliśmy możliwość lekcji mistrzowskich z innymi muzykami. Także pewne początkowe kroki i pewne drzwi zaczęły mi się otwierać, będąc w zespole, ale żeby zrobić następny krok, wiedziałem, że ten zespół muszę opuścić.

To też było ryzyko, prawda?
- Musiałem absolutnie tylko polegać na sobie, grać już solo. Jednocześnie rozpocząłem studia jako dyrygent, także to był fascynujący, ale również trudny okres.

Jednak dusza lidera w Panu pozostała, skoro wybrał Pan dyrygenturę.
- Tak, pamiętam słowa mojego amerykańskiego profesora dyrygentury. Był bardzo znanym dyrygentem amerykańskim i on nam wszystkim powiedział: „Chyba Diabeł was pokręcił. Coś was kopnęło w głowę, że idziecie tą ścieżką. To jest tak niezwykle trudne i tak konkurencyjne. Ta praca może być bardzo stresująca i niewdzięczna, ale jak już tu jesteście, no to pomogę wam jakoś z tego bałaganu się wykaraskać. Dać wam jakieś narzędzia, żebyście w tym zupełnie zwariowanym pomyśle, mogli starać się być dyrygentem i zaistnieć.” Więc mi się wydaje, że gdzieś trzeba naprawdę być trochę wariatem, żeby myśleć o tym, że ktoś kiedyś nam w ręce powierzy orkiestrę symfoniczną, gdzie siedzi 60 czy 80 wyspecjalizowanych muzyków, którym będziemy mówili, co mają grać, kiedy mają grać, jak mają grać, kiedy mają oddychać, a kiedy nie. Tym bardziej, że miałem wtedy 24 lata. Byłem emigrantem, miałem 100 dolarów w kieszeni, 5000 dolarów długu i rodzinę na karku.

Tak, to można być sfrustrowanym.
- Bardzo szybko. Poznałem w swoim życiu bardzo dużą ilość niesamowicie utalentowanych muzyków, którzy chcieli być dyrygentami i nikomu się to nie udało.

A co zaważyło, że jednak Panu się uda i to dość szybko?
- Bardzo dobre podstawy, które otrzymałem w świecie, ogólnomuzyczne wykształcenie w Polsce, bez dwóch zdań, odrobina talentu, bardzo dużo pracy i szczęście.

Ta śląska dusza i ten etos pracy śląski?
- nie wiem, czy to jest śląski czy nie śląski, ale po prostu bez tego nie ma żadnych szans. Odrobina szczęścia, gdzieś ktoś mi kiedyś może zaufał i kluczowe miejsca, kluczowe przesłuchania, kluczowe egzaminy, że w tym momencie trzeba absolutnie zaistnieć na 120%. Pewnego rodzaju okazje się zdarzają tylko raz i nie ma czasu na błędy, nie ma miejsca na nawet nerwy, trzeba absolutnie wypaść lepiej, bo jest dosłownie 150 innych, którzy chcą dokładnie to jedno miejsce. Czy to są jakieś bardzo szczególnie ważne studia, czy kurs mistrzowski, czy praca, biorąc pod uwagę właśnie ilość innych utalentowanych ludzi, jest to, nazywam tę konkurencję, wściekłą konkurencją. To nie jest normalna konkurencja. Konkurencja to jest wtedy, jak jest jedno miejsce i 20 kandydatów. To jest konkurencja, ale jak jest jedno miejsce i jest 200 kandydatów, to nie jest normalne, to jest coś, co się w bardzo niewielu zawodach zdarza. Moja żona Kamila, która była muzykiem, ale potem się przekwalifikowała. Poszła na studia w Stanach Zjednoczonych i została bardzo dobrym informatykiem, miała właśnie epizod taki, że pracowała w NASA w Houston przy konstrukcji nowego kokpitu, nowej kabiny rakiety. Moja żona pracowała tam między rokiem 2000-02 dwa lata, miała kontrakt w NASA i tam też była wściekła konkurencja. 200, 300 ludzi, na jedno miejsce. Podobnie jest w konkurencji dyrygentów. Jest 1000 kandydatów, z tego zostaje wybranych 5, a na końcu zostaje jeden. To są takie misje kosmiczne, kosmiczne orkiestry najlepsze w Ameryce, w kraju, do którego wszyscy z całego świata zjeżdżają, żeby zrobić karierę, żeby się dostać do orkiestry, do takiej średniej orkiestry, to już jest bardzo dobrze. Dostanie się do orkiestry typu Houston, to jest coś bardzo trudnego. Jest 50 ludzi na miejsce. To są bardzo trudne wyścigi, ale nie niemożliwe. No bo ktoś na końcu jednak dochodzi do tej rakiety, czy dochodzi na podium dyrygenta, więc spróbowałem. Miałem trochę szczęścia. Jakoś mi się ciekawie poukładało, więc dużo musiało być tego szczęścia.

Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Maestro Mariusz Smolij w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK

Czy Pan zasmakował takich trudnych chwil na emigracji?

- Kiedy byliśmy na początku, mieliśmy budżet i wiedzieliśmy, że nie możemy wydać więcej niż 16 dolarów na jedzenie na tydzień. Oczywiście jest inflacja i te 16 dolarów dzisiaj a 30 lat temu to są inne pieniądze, ale po prostu tyle było. Nie miałem od kogo pożyczyć, nie mogłem pożyczyć, bo nie umiałem jeszcze się dogadać, nie miałem rodziców, którzy mi podeślą trochę pieniędzy. Nie miałem gwarantowanych ubezpieczeń społecznych, no i bycie samemu w takim dużym kraju, bez znajomych, przyjaciół, żadnej rodziny, to gdzieś tam z tyłu głowy zawsze jest ten element takiej niepewności. Z czasem do tego można się przyzwyczaić.

Ale nie ma tak jak w Polsce etatów i kontraktów kilkuletnich, prawda?
- Bezpieczeństwo pracy jest znikome, a artysty muzyka jeszcze mniejsze niż znikome. W Polsce ludzie narzekają, że pieniędzy jest za mało na kulturę. A ja uważam, że pieniędzy jest bardzo dużo. Moim zdaniem nie zawsze dobrze, są one wykorzystywane, ale pieniędzy, które rząd, państwo, podatnicy dają na kulturę jest bardzo dużo. Ja to mówię, że w Polsce tak zwany chleb z masłem jest gwarantowany dla każdej instytucji. Potem w zależności od pomysłowości, pracowitości i zaangażowania tych, którzy zawiadują tymi instytucjami, można gdzieś znaleźć pieniądze na jakąś tam szynkę i ser na tę kanapkę, ale w Ameryce nie ma nic. Nie ma gwarancji, że będzie nóż, żeby posmarować tę kanapkę. Służymy słuchaczom, dostarczając im przeżyć artystycznych i słuchacze, czy to sponsor nam się odwdzięczają, płacąc za te usługi. Musimy pamiętać, że to nie są usługi, które są absolutnie koniecznie. Usługi piekarza są konieczne, usługi lekarza są konieczne, a muzyka to nie jest pierwsza potrzeba. W związku z tym nauczyłem się bardzo szybko, że nam się nic nie należy.
Co tydzień jest okazja do spotkań z niecodzienną muzyką, z niecodziennymi gośćmi, niecodziennymi tematami...
„Zwierzenia przy muzyce”
zaprasza Magda Jasińska
Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji można znaleźć w naszej Polityce prywatności

Zamieszczone na stronach internetowych www.radiopik.pl materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazą danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez Polskie Radio Regionalną Rozgłośnię w Bydgoszczy „Polskie Radio Pomorza i Kujaw” S.A. na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek wykorzystywanie przedmiotowych materiałów przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.

Rozumiem i wchodzę na stronę