Biały Dom ogranicza fotoreporterom dostęp do Obamy
Barack Obama obiecywał w kampanii wyborczej otwartość i przejrzystość. Tymczasem dziennikarze, zwłaszcza fotoreporterzy, ostro krytykują Biały Dom za ograniczanie im dostępu do prezydenta. Na tym cierpi demokracja - mówi PAP ekspertka ds. mediów Kelly McBride.
"Działacie jak TASS!" - usłyszał kilka tygodni temu rzecznik Białego Domu Jay Carney od rozzłoszczonego fotoreportera "New York Timesa" Douga Millsa. Porównanie z radziecką agencją prasową mogło zaboleć Carneya, byłego korespondenta tygodnika "Time" w Moskwie. Millsa oburzyło to, że kolejny raz odmówiono akredytowanym przy Białym Domu fotoreporterom udziału w wydarzeniu z głową państwa.
Zdjęcia robił natomiast etatowy fotograf Obamy, Pete Souza, który nie odstępuje go od pierwszego dnia prezydentury. O tym, jak blisko jest związany z Obamą, świadczy m.in. fakt, że to w Białym Domu, w Ogrodzie Różanym, zorganizowano miesiąc temu przyjęcie weselne Souzy, co ujawnił "NYT". Wśród 35 gości był Barack Obama.
Souza ma uprzywilejowany dostęp do prezydenta USA, a swoje zdjęcia - wybrane i zaakceptowane przez Biały Dom - szybko umieszcza na portalach społecznościowych, takich jak Twitter, Facebook czy Flickr. Niezależni fotoreporterzy są oburzeni, gdyż ta praktyka stała się dość regularna. "Dostęp (do prezydenta) dla naszych dziennikarzy został dość poważnie ograniczony w Białym Domu, od kiedy mamy administrację Obamy" - powiedział PAP Santiago Lyon, dyrektor działu foto w agencji Associated Press.
Sytuacja stała się na tyle poważna, że pod koniec listopada stowarzyszenie korespondentów akredytowanych przy Białym Domu wysłało do Carneya list ze skargą, popartą przez kilkanaście organizacji medialnych, w tym agencję AP, dzienniki "Washington Post" i "New York Times", telewizje CNN i Fox, w proteście przeciwko wykluczaniu fotoreporterów z wydarzeń z udziałem Obamy, a następnie publikowaniu zdjęć autorstwa Souzy. "Zastępujecie niezależne dziennikarstwo +wizualnymi komunikatami prasowymi+" - napisano w liście. Zdaniem sygnatariuszy społeczeństwo pozbawiane jest prawa do "niezależnego spojrzenia" na działania władzy wykonawczej.
"Takie praktyki nie dziwiłyby w krajach, gdzie systemy są mniej demokratyczne niż w USA. Ale w naszym kraju dziwią" - powiedział Lyon.
Tylko w ostatnim czasie niezależnych fotoreporterów nie dopuszczono na spotkanie rodziny Obamów z 16-letnią Pakistanką Malalą Yousafzai, postrzeloną przez talibów aktywistką walczącą o prawa dzieci i prawo kobiet do edukacji w krajach islamskich. Fotoreporterzy nie mogli też robić zdjęć podczas budzącego zainteresowanie mediów spotkania Obamy z byłą sekretarz stanu Hillary Clinton, ani gdy w Białym Domu wizytę złożyli prominentni republikańscy senatorowie. Publiczność zobaczyła te wydarzenia na zdjęciach Souzy.
To on jest autorem słynnego zdjęcia prezydenta Obamy i jego najbliższych współpracowników obserwujących operację prowadzącą do zabicia Osamy bin Ladena. Na zdjęciu Obama jest niezwykle poważny, jak przystoi na zwierzchnika sił zbrojnych, który rozumie powagę operacji. Ale wielką popularnością cieszą się też fotografuje Souzy pokazujące Obamę, który bawi się z chłopcem przebranym za Spidermana albo biega po Gabinecie Owalnym z córką swego współpracownika.
"Te praktyki są nie tylko niefortunne; myślę, że traci na tym demokracja, kiedy administracja jest w stanie kontrolować przesłanie, jakie dociera do odbiorców" - powiedziała PAP Kelly McBride, która wykłada etykę mediów w prestiżowej szkole dziennikarstwa Poynter Institute. Problem polega nie tylko na tym, że Souza robi zdjęcia i wysyła je do mediów, ale także na tym, że zapewnia Obamie masową obecność na portalach społecznościowych. Tylko na Twitterze Obamę śledzi ponad 40 mln osób.
"Obama i jego polityczna maszyna to mistrzowie opowiadania historii w mediach społecznościowych. Bezpośrednio zwracają się do obywateli USA, by opowiedzieć im jakąś historię związaną z najważniejszym człowiekiem na świecie. Wolą sami ją opowiadać, bo zrobią to w sposób znacznie bardziej przyjazny prezydentowi, niż gdyby zrobili to dziennikarze" - wyjaśnia McBride.
Ekspertka wspomina, że latem, w dniu, kiedy Obama dostał nowego psa, miało miejsce kilka innych ważnych wydarzeń, ale dość nieprzyjemnych dla prezydenta. Pojawił się nowy element w sporze z Republikanami wokół informowania rządu o zamachu na konsulat USA w Libii, Sąd Najwyższy wydał niekorzystny dla administracji wyrok, pod znakiem zapytania stało zatwierdzenie ważnych nominacji Obamy. "Na Instagramie (portal fotograficzny) pojawiło się zdjęcie tego nowego psa, ale nie wspomniano o tych innych sprawach" - powiedziała McBride.
Problem, jak przekonuje ekspertka, jest znacznie większy niż tylko ograniczanie fotoreporterom dostępu do prezydenta. Poważne dzienniki skarżą się, że Obama nie udziela im wywiadów. Ma też mało konferencji prasowych, za to sporo oświadczeń dla mediów, bez możliwości zadawania pytań.
"Jest ogólnie mało dostępny i nieprzyjazny dla dziennikarzy. To paradoksalne, bo w kampanii opowiadał się za otwartością i przejrzystością" - przypomina McBride.
"Obama jest gorszy od George'a W. Busha, od obu Bushów. Bill Clinton był niezły, jeśli chodzi o dostępność dla dziennikarzy, a Ronald Reagan był naprawdę dobry. Różnice są znaczne, każdy prezydent wyznacza nowe standardy. Ale tak źle jak z Obamą jeszcze nie było we współczesnej historii" - dodała McBride. (PAP)