Wałęsa: gdybym donosił, to przyznałbym się do błędu
Lech Wałęsa stwierdził w poniedziałek, że gdyby w przeszłości donosił SB, to przyznałby się do błędu. Gdyby nawet uznać, że to jego donosy - mówił - to nie ma ani jednego poszkodowanego, który z ich powodu zostałby zwolniony z pracy lub siedział w więzieniu.
W ubiegłym tygodniu IPN upublicznił część materiałów zabezpieczonych w domu gen. Czesława Kiszczaka. Są to: dwie teczki agenta SB "Bolka" z lat 1970-1976, w których jest m.in. odręcznie napisane zobowiązanie do współpracy z 21 grudnia 1970 r., podpisane: Lech Wałęsa "Bolek", doniesienia "Bolka" oraz notatki funkcjonariuszy SB ze spotkań z nim a także oceny SB okresu jego współpracy.
W momencie upublicznienia dokumentów Wałęsa przebywał za granicą, do kraju wrócił w piątek. W poniedziałek Wałęsa odpowiadał na liczne pytania na konferencji prasowej, w wywiadach i rozmowie z internautami w serwisie internetowym Wykopl.pl. Podczas spotkania z internautami na pytanie: "czy gdyby faktycznie Pan donosił, przyznałby się Pan do błędu?" Wałęsa odpowiedział: "oczywiście".
Później na konferencji prasowej mówił, że gdyby założyć, że donosy są jego, to trzeba sprawdzić, jakie miałyby być ich konsekwencje. "Gdybym nawet uznał, że to są moje donosy, to sprawdźcie - ja sprawdzałem - czy ktokolwiek był zwolniony z pracy z mojego donosu, czy ktokolwiek zapłacił kolegium, czy ktokolwiek siedział w więzieniu, został spałowany z tych donosów" - mówił.
A - dodał - "Lech Wałęsa został zwolniony ze stoczni, mimo że miał mandat delegata na zjazd związkowy, mandat delegata społecznego inspektora pracy związków zawodowych". "To był zakaz zwalniania takich ludzi i ja zostałem zwolniony. Kto tu zapłacił jaką cenę?" - mówił Wałęsa na konferencji. "To mnie należy przeprosić, a nie ja mam przepraszać" - stwierdził. "Sprawdziłem, nie ma żadnego człowieka" - dodał Wałęsa.
Zadeklarował też, że jest gotów "natychmiast" poddać się badaniu na wariografie i odpowiedzieć na pytania, jak określił internauta, dotyczące ewentualnej współpracy. "Nigdy nie było zdrady" - dodał.
W wywiadzie dla portalu Wirtualna Polska Wałęsa mówił, że na swoje pierwsze przesłuchanie przez służby PRL "jest nawet obrażony". "Oni nie zaproponowali mi współpracy. Teraz już wiem dlaczego. Musieli rozpoznać, rozpoznać rodzinę, rozpoznać co, więc nie wychodzili z żadnymi propozycjami oprócz przesłuchania" – powiedział. "Ten człowiek zostawił mi telefon, nie korzystałem z jego telefonu. Gdzieś po dwóch tygodniach, po miesiącu kierownik wezwał mnie w pracy do biura, przychodzę, a tam siedzi ten człowiek i przedstawia się jako kontrwywiad, nie bezpieka" – wspominał.
"Nie mogłem nie przyjść. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, ale w żadnym wypadku o żadnych kablowaniach, o żadnej współpracy" – podkreślił. Jak podał, odbyło się ok. pięciu spotkań z nim, raczej zawsze w pracy; może jedno było na mieście. Pytany, czy jego rozmówca pisał notatki ze spotkań z nim, Wałęsa stwierdził, że "nie wie, czy pisał". "Ja nic nie podpisywałem" – podkreślił.
Mówiąc o kpt. SB w Olsztynie Edwardzie Graczyku, który w grudniu 1970 r. w swoim raporcie informował o pozyskaniu do współpracy Wałęsy, były prezydent stwierdził, że Graczyk zdobył jego zaufanie. "Miałem do niego zaufanie przez fakt uprzedzenia mnie, potem biletu, potem jeszcze coś (...). Źle to wyszło. Z tego co dziś widać, to brał pieniądze, pisał sprawozdania. Źle to wygląda, ale to nie ja. Ja uwierzyłem kontrwywiadowi, ja uwierzyłem człowiekowi, który mnie ostrzegł i który sympatyzował, wydawałoby się" – mówił.
Do tej samej sytuacji Wałęsa powrócił na konferencji prasowej. "Teraz akcja o tym, że ja byłem naiwny w tamtym czasie. Skąd się wzięła moja naiwność? Otóż, po przegranym strajku w stoczni, gdzie byłem szefem właściwie, po dwóch dniach przyjechałem do Gdańska autobusem 115, chciałem zobaczyć, jak Gdańsk wygląda po tej całej walce. Ok. godz. 12 w południe wysiadam z autobusu, ktoś siedzi bardzo blisko, idzie za mną i mówi do mnie tak: Nie oglądaj się - to się nie oglądam. - Dzisiaj będziesz aresztowany, jeśli masz gdzie, to schowaj się i przeczekaj ten czas" - mówił Wałęsa.
Wówczas - jak powiedział - rzeczywiście został aresztowany, a podczas przesłuchania rozpoznał po głosie osobę, która go ostrzegła; po czterech dniach został zwolniony, a od tej samej osoby otrzymał dwa bilety, na jednym zapisany był telefon. "Ale ja nie dzwonię, bo co ja mam z nimi do czynienia" - zaznaczył. Po jakimś czasie - jak mówił - został wezwany do biura kierownika, w którym był "ten sam gość, przedstawia się jako kontrwywiad". "Pogadaliśmy sobie, w gadce z nim on był bardzo antyesbecki, antykomunistyczny też, ale przede wszystkim chciał ustalić, czy nami tutaj w Gdańsku nie mącą Niemcy, nie mącą Żydzi, czy coś takiego nie zauważyłem. Jego nie interesowali jacyś tam kumple, robotnicy" - mówił Wałęsa. Jak podkreślił, tych rozmów było "chyba nie więcej jak pięć".
W rozmowie z internautami Wałęsa przyznał, że nie wiedział o "teczce", którą trzymał w domu gen. Kiszczak. "Zanim Kiszczak zabrał cokolwiek, to ona musiała tam być, musiała być weryfikowana. W moim przypadku weryfikacja była w sądzie lustracyjnym. Jesteśmy w stanie udowodnić, że te dokumenty zostały dorzucone, że do Kiszczaka torby dorzucono nowe dokumenty" – tłumaczył.
Pytany w wywiadzie dla TVN24, czy podpisywał dokumenty "Lecha Wałęsa Bolek", były prezydent zaprzeczył. "Te dokumenty już wyjaśniliśmy, już wiemy jak to się stało, że one tam się znalazły. Nie mamy jeszcze możliwości udowodnienia. Szukam teraz tylko i włącznie możliwości udowodnienia, bo sprawa dokumentów jest wyjaśniona; my, i ja osobiście wiem, jak to się stało; na pewno nie było tych dokumentów w kartonie Kiszczaka. Te dokumenty inaczej doszły do dokumentacji, już o tym wiemy" - powiedział Wałęsa.
Jak dodał, "Kiszczak miał tylko dokumenty na wysokości sądu lustracyjnego; nie miał prawa, możliwości, żeby mieć inne". "Wszystko inne jest dostarczone później" - podkreślił. Dopytywany dodał, że gdyby wiedział, kto dokumenty tam dołożył, to by powiedział. Podkreślił, że te "dosypane dokumenty są w stu procentach sfałszowane".
Na pytanie w czasie spotkania z internautami, dlaczego za czasów swojej prezydentury wypożyczył z IPN wszystkie dokumenty na swój temat i ich nie zwrócił, Wałęsa odpowiedział, że chciał poznać, w jaki sposób "go wrabiają". "I chciałem poznać agenta, czy on celowo to robił, czy też on sympatyzował" – dodał.
Pytany na konferencji, czy za czasów prezydentury niszczył dokumenty na swój temat, odpowiedział: "Już dzisiaj wiecie po tych oryginałach Kiszczaka, że ja mogłem mieć tylko kopie, bo oryginały były tam, więc po co miałby ktoś niszczyć kopie?". "Mnie doniesiono, że są to ksero w ksero, to po pierwsze. Po drugie, ja nie miałem czasu i na tym się nie znałem, więc zleciłem sprawdzenie ministrowi Zakrzewskiemu i Falandyszowi" - podkreślił.
Po czym dodał, że dokumenty brał dwa razy i zauważył, że za każdym razem były one inne. "Wkurzyłem się, mówię: Jak sprawdzicie, to zapakować, zalakować, nie ma otwierania. Gdybym ja wziął dokumenty, to bym nie kazał takie rzeczy robić, bo bym się przyznawał, bo prędzej czy później otworzą i się to sypnie" - zaznaczył.
Wałęsa był też pytany o to, czy gen. Kiszczak oddziaływał na niego w okresie jego prezydentury. "Zdarzyły się chyba dwa czy trzy przypadki, które można uznać za próbę wpływania" - odpowiedział Wałęsa. Pierwszy przypadek zdarzył się w czasie internowania, gdy przyjechał "jego dowódca plutonu dowodzenia z Koszalina", wówczas jako pułkownik, który - jak mówił - próbował go przekonać do wygłoszenia w telewizji apelu o zaprzestanie walk. "Ja powiedziałem: Proszę pana, byliśmy kumplami, jesteśmy, ale drzwi, dziękuję. Czy to można uznać za szantaż? Chyba nie" - podkreślił.
Drugi przypadek dotyczył przesłuchania, podczas którego funkcjonariusz SB miał nawiązywać do wcześniejszej rozmowy. Trzeci raz - jak mówił - to, gdy próbowano zaszkodzić mu "dokumentami, które dano Walentynowicz" - mówił. Ale - jak podkreślił Wałęsa - "Walentynowicz wtedy zachowała się dzielnie i wyrzuciła te papiery, zniszczyła". "Potem w te same papiery, jak już była wolność, ona uwierzyła" - dodał.
Jak mówił, może jeszcze raz wnieść o lustrację, ale muszą się znaleźć ludzie, którzy podrabiali dokumenty. "Jak to się wyjaśni, to ja wtedy idę do sądu, podaję IPN, bo to IPN zrobił to świństwo, to IPN, nie sprawdzając, opluł mnie w całym świecie, bo przecież to się w cywilizowanym kraju nie może zdarzyć" - powiedział Wałęsa.
"Obrażono mnie wobec całego świata, w związku z tym ambicja moja mówi: +Na to pozwolić nie możesz+. Dlatego jak sprawdzę i jestem w stanie udowodnić, to wtedy idę do sądu" - powiedział Wałęsa. Dopytywany kiedy, odpowiedział" Może jutro, może za rok". (PAP)