„Romek z taboru" – felieton prof. Aleksandra Nalaskowskiego [Pora na Profesora]
„W Chełmży, miasteczku mojego dzieciństwa, nawet tranzyt wojsk sowieckich (1968 do Czechosłowacji) był atrakcją. Było to coś niecodziennego, bo rzadko tam przyjeżdżał ktokolwiek. Raz na rok, albo rzadziej, przyjeżdżał cyrk. Oczywiście każdy mieszkaniec obowiązkowo oglądał przedstawienie" - tak zaczyna się felieton prof. Aleksandra Nalaskowskiego poświęcony cygańskim taborom.
Była to nieprawdopodobna atrakcja. Ale jeszcze większym doznaniem było samo pojawienie się obcych, innych niż te znane, twarzy. Bo życie mieściny było monotonne, spowite gomułkowską przaśnością i nieco nudne. Zwłaszcza, że trzeba było być grzecznym, bo wszyscy znali wszystkich.
Również mniej więcej raz do roku miasto ożywiali najatrakcyjniejsi goście. Najczęściej jesienią słychać było łomot okutych żelazem kół podskakujących na bruku, po mieście niósł się łoskot podkutych kopyt końskich i ulice robiły się porównywalne z kalejdoskopem. Cyganie! Piękni, inni, kolorowi… Na łączce na obrzeżach miasta ustawiali swój tabor. I niemal natychmiast koło nich pojawiały się gromady miejscowych dzieci. I to była atrakcja! Nie mogliśmy się nacieszyć tą spadłą z nieba egzotyką. Wyrośnięte koniska z chomątach przyozdobionych czerwienią i złotem, jaskrawo pomalowane wozy z licznymi ornamentami i rzeźbieniami okalającymi okna i drzwi, wyściełane miękko ławy powożących to była strawa dla oczu.
Była też strawa dla uszu. To ta ich muzyka przeszywająca serce, podrywająca do tańca. Ustawianie taboru na nocleg (dwa, trzy) zajmowało chwilę. W kilka minut wozy były ustawione na swoich miejscach, konie wyprzęgnięte skubały trawę i niemal równolegle na środku pojawiało się ognisko, a już po chwili wokół ognia stali wszyscy przybysze. Łąka rozbrzmiewała dudnieniem kontrabasu, zaczepnością klarnetu, prostotą gitar i finezją akordeonów. Muzyka zmieniała ich świat, ale i nasz świat. Całe grupy miejskich dzieci chłonęły tę inność, podrygiwały i nie chciały stamtąd odchodzić. I ja, mimo przestróg mamy, tam tkwiłem, za nic nie chciałem do domu wracać.
Razu jednego młoda Cyganka, niewiele starsza niż ja zapewne, chwyciła mnie za rękę i wciągnęła do tańczącego kółka. Próbowałem podrygiwać, podskakiwać, ale w głowie szumiało przerażenie, że brzydko wyglądam. Oni byli fioletowi, czerwoni, żółci, złoci i w kwiaty, a ja miałem trampki, szare podkolanówki, krótkie spodnie i wytarty sweterek. Bo byłem odziany „na podwórko”.
Inny razem chłopak, który pozwolił mi pogłaskać konia, a nawet na chwilę wsadził na koński grzbiet zaprosił mnie do wozu. Ależ tam było inaczej. Ogromne lustro, zwisające zewsząd korale, kotary, kolorowe firanki, lampy w różnych kolorach, a na podłodze leżał niezwykle wzorzysty dywan. Byłem chyba w niebie. Zwłaszcza, że na ścianach nie brakowało krzyży i wizerunków Matki Boskiej Jasnogórskiej.
Nie słyszałem, aby Cyganie kogokolwiek skrzywdzili, nic mi nie wiadomo aby komuś coś ukradli. Ale widziałem jak ludzie kupowali od nich patelnie, jak prostymi metodami wytapiali mosiężne aniołki i pasyjki do krzyży. Dla sąsiadów zrobili i zamontowali kocioł do grzania wody w łazience.
Aż stało się. Socjalistyczny reżim uzbrojony w milicję (pamiętacie plugawy skrót MO?) zdecydował, aby Cyganom zabronić wędrówki i sprowadzić ich „a tory produktywnego, osiadłego życia’. O świcie 23 marca 1964 roku do drzwi taborów zimujących jeszcze w zaprzyjaźnionych wsiach zapukali w całej Polsce urzędnicy i ich pachołki w niebieskich mundurach z zakazami wędrówki. Nie trzeba było nawet biurokratycznych narzędzi. Nieposłusznym zafundowano piekło kontroli drogowych, meldunkowych, sanitarnych.
I w naszym miasteczku zatrzymano Cyganów. Nad jeziorem w sąsiedztwie dużego cmentarza postawiono baraki (w stylu Auschwitz), nakazano im pozbyć się wozów, koni i nękano ciągłymi kontrolami. Na początku jeszcze grali i śpiewali, ale potem z baraków wyzierała tylko gnuśność, uciekała nadzieja i coraz częściej zaglądał alkohol. We wrześniu 1964 roku poszedłem do pierwsze klasy. Trafił też do niej mój cygański rówieśnik Romek. Od razu się zaprzyjaźniliśmy. Ja mu podpowiadałem (polszczyzna nie była jeszcze jego mocną stroną), a on mi opowiadał cygańskie legendy, wspominał wędrówki. Ale nade wszystko łączyła nas miłość do koni. Romek gdy tylko zaczął się koński temat miał w oczach łzy. Zwykle siedzieliśmy w jednej ławce w kościele. Pamiętam, że po majowym chadzaliśmy na łąki oglądać pasące się konie.
Po latach spotkałem go przypadkowo. Potoczyła się rozmowa. Powiedział, że w dzieciństwie miał niełatwe życie. Natura nie obdarzyła go słuchem muzycznym ani talentem tanecznym. To powodowało, że gdy inni tańczyli i śpiewali on musiał pilnować koni, doglądać ognia albo zajmować się młodszymi. Rozstaliśmy się serdecznie i po bratersku. A ja go zobaczyłem nieco inaczej niż zapamiętałem w pacholęctwie.
Z perspektywy czasu do mojego spisu zbrodni różnych Spychalskich, Gomułków, Kliszków, Ochabów, Loga-Sowińskich, Moczarów i Jaruzelskich dopisuję i tę – zamordowanie innej kultury, unicestwienie ducha cudzej wolności i niegościnność wyszkolonego w jakimś Kominternie legionu aparatczyków.
Prof. Aleksander Nalaskowski
[Z powodu niedyspozycji głosowej Autora publikujemy felieton wyjątkowo w formie tekstowej — do przeczytania]