W którym momencie stwierdziliście, że nie da się dzielić życia na pracę zawodową i żeglarstwo?
P.K. - Z Krzychem, po morzu przewijaliśmy się już od czasu kiedy spotkaliśmy się przy tym skrobaniu jachtu. Popłynęliśmy na Wyspy Owcze, to był super rejs i wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Aż wreszcie popłynęliśmy na kolejny klubowy rejs z Wrocławia "Panoramą" dookoła Ameryki Południowej, i z Ushuaia do Antarktydy. Bardzo nam się marzyło, aby dopłynąć tak daleko jak kiedyś "Gedania", ale rok był wtedy bardzo lodowy i się nie udało. Jednak od tego czasu mocno zachorowaliśmy na Antarktydę.
K.J. - W tamtym rejonie nie można jachtu wyczarterować, trzeba mieć swój dobry, sprawdzony, bo inaczej szkoda tam się w ogóle pojawiać.
P.K. - Jakoś tak wszystko się złożyło, mnie z Małgosią zmęczyła już ta praca w drukarni. Chcieliśmy zmienić swój tryb życia, żeby było ciekawsze i fajniejsze. Skończyliśmy z naszymi dawnymi zajęciami – kupiliśmy "Selmę" i jakoś się to dalej potoczyło.
Na pewno były takie momenty kiedy myśleliście: po co mi to było, więcej nie wypływam.
P.K. - Może nie aż tak, ale czasami się myślało, żeby ten sztorm się wreszcie skończył.
K.J. - Albo w stoczni, kiedy roboty jest huk, już łzy z oczu lecą i myśli się - "a na co mi to było". Na szczęście są to krótkie chwile słabości.