Krzysztof Drozdowski
Maciej Wilkowski: Miałem dylemat panie Krzysztofie przyznam. Gdy umawialiśmy się na na dzisiejszą rozmowę „złapałem” pana na południu Polski. Powiedział mi pan, że promuje swoją książkę. Wtedy pomyślałem - pasjonat historyk, pisarz czy jednak polityk?
Krzysztof Drozdowski: Jedno i drugie. Jedno i drugie się nie wyklucza. Wielu polityków jest historykami, a wielu historyków jest politykami, więc to się nie wyklucza. Dla mnie jedno i drugie jest spełnianiem pewnego patriotycznego obowiązku, pewnej służby publicznej dla naszego kraju.
„Artylerzysta Piłsudskiego” to tytuł książki, którą pan promował. To są wspomnienia generała Jana Chmurowicza, a generał związany był z naszym regionem.
Jak najbardziej. Przybył do Bydgoszczy w 1934 roku i objął dowództwo 15. Dywizji Piechoty, która w Bydgoszczy właśnie stacjonowała. Objął również dowództwo nad Garnizonem Bydgoskim jako najwyższy rangą oficer. W Bydgoszczy przebywał do sierpnia 1937 roku. Tu wydarzyła się też dla niego osobista tragedia - na zapalenie opon mózgowych zmarł syn. Ale generał jest związany nie tylko z Bydgoszczą, także z pobliskim Nakłem, gdzie po opuszczeniu Bydgoszczy w 37 roku otrzymał Honorowe Obywatelstwo Miasta Nakła.
Dlaczego jest postacią zapomnianą?
To tak naprawdę jest zagadka. Jest jednym z niewielu generałów artylerzystów, jednym z niewielu generałów ulubieńców marszałka Józefa Piłsudskiego. Gdzieś ta jego postać została zapomniana. Może przez to, że całą wojnę praktycznie spędził w oflagu w Woldenbergu, gdzie pełnił też najwyższą funkcję konspiracyjnego dowódcy obozu. Po wojnie mieszkał w Krakowie, starał się wrócić do Wojska Polskiego. Niestety pułkownik, później generał Józef Kuropieska, którego do końca życia uważał za swojego dobrego znajomego, sprzeciwił się temu, żeby generał Chmurowicz, który w 1945 roku miał niespełna 50 lat, mógł powrócić do wojska. No i tak żył sobie w zapomnieniu. Rodzina, syn generała, też nie przykładał dużej uwagi. To były takie czasy, kiedy nie warto było się chwalić sanacyjnym generałem jako swoim ojcem.
Pan jest uzależniony {śmiech}, bo to kolejna pana książka. Jeszcze przed wejściem do studia powiedział mi pan, że pracuje nad następną. Co to będzie?
Wczoraj wieczorem wysłałem do wydawcy, zresztą tego samego, kolejną moja publikację „Okruchy bydgoskiej historii”. Dostałem nawet dofinansowanie z Urzędu Miasta w ramach stypendium. To jest taki zbiór artykułów, które do tej pory ukazały się w bydgoskiej prasie, a w większej części jest to zbiór całkowicie nowych materiałów, felietonów, artykułów na na temat bydgoski historii .
To tyle o książkach i o tym, co jest pana pasją. Polityka to też pana pasja?
Oczywiście.
A gdyby pan miał wybrać: bycie historykiem i autorem książek czy politykiem? Ktoś panu mówi: Wybieraj! Albo jedno albo drugie...
To wtedy bym wybrał rodzinę, bo ona jest dla mnie najważniejsza i ona jest największą pasją. Natomiast między historią a polityką naprawdę nie trzeba wybierać. Można robić jedno i drugie, bo można być historykiem politycznym również i opisywać to, co się dzieje na naszej scenie politycznej, do czego też na pewno też przystąpię.
Był pan liderem na liście wyborczej Konfederacji w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Już byliście w ogródku, już witaliście się z gąską, już miały być trzy mandaty, a okazało się, że żadnego mandatu nie ma. Konfederacja nie wprowadziła do europarlamentu żadnego posła i właściwie tej Konfederacji, takiej jaką z jaką mieliśmy do czynienia w wyborach do europarlamentu już nie ma. Co z tej Konfederacji zostało?
Niewiele zostało. To prawda, że w ciągu tak naprawdę kilku godzin sondaże zeszły nam o 200 tys. głosów, więc było to bardzo duże zaskoczenie. Pierwsze informacje exit polls mówiły, że mamy ponad 800 tys. głosów, a rano, że mamy 620 tys. głosów i nie wchodzimy do Parlamentu Europejskiego. Wiadomo, że w naszym województwie nie walczyliśmy o to, by wprowadzić eurodeputowanego, bo nie było na to szans.
Tylko przypomnę, że w naszym województwie wynik wyborczy był gorszy niż w skali ogólnopolskiej, bo tam było 4,55 proc. a w Kujawsko-Pomorskiem 3,8 proc.
Cała ściana zachodnia naszego kraju jest mniej prawicowa, więc takie organizacje jak Konfederacja, które jednak są prawicowe, a według niektórych nawet skrajnie prawicowe, nie miała wielkich szans, aby wprowadzić swojego europosła, to było dla nas oczywiste.
A czy ten projekt z góry nie był skazany na niepowodzenie, łącząc tak różne postacie?
Tak naprawdę pierwszy raz po II wojnie światowej tyle organizacji centroprawicowych połączyło się w jeden organizm. Ta współpraca w miarę wyglądała. Oczywiście były tarcia, na poziomie i lokalnym i ogólnopolskim. Nie wszyscy ze wszystkim się zgadzali, chociażby sama Federacja dla Rzeczypospolitej, której jestem przedstawicielem, miała zupełnie inny pogląd na Unię Europejską. Chcieliśmy ją reformować, bo pewne rzeczy są w naszym mniemaniu nie takie, jakie powinny być, a ugrupowanie chociażby Janusza Korwin - Mikke chciała Unię palić i z niej wychodzić. Tutaj były tarcia i nie mogliśmy się dogadać. Natomiast Konfederacja Korwin Braun Liroy Narodowcy to była koalicja zorganizowana na wybory do Parlamentu Europejskiego i zaraz po nich przestała istnieć. W trakcie wyborów, a nawet przed, rozpoczęto projekt budowy Konfederacji, już bez tych kolejnych nazwisk. Zostaliśmy zaproszeni do tego projektu po czasie, już po skierowaniu dokumentów rejestracyjnych do sądu, a nam nie chciano przedstawić ani statutu ani składu zarządu, więc była to bardzo nieklarowna sytuacja, na którą nie mogliśmy sobie pozwolić, więc nie przystąpiliśmy. To nie było tak, że wyszliśmy z Konfederacji, że prawica łączy się przez podział. Nie, po prostu do tej nowej Konfederacji nie przystąpiliśmy.
Więc mamy Federację dla Rzeczypospolitej Marka Jakubiaka. (...)