Mieczysław Franaszek
Michał Jędryka: Z jakimi uczuciami przyjmował pan odznaczenie Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”?
Mieczysław Franaszek: Troszkę mnie to zaskoczyło. To przypadek często decyduje o przyznawaniu takich splendorów. Mam kolegów, którzy mają większe osiągnięcia, ale z różnych powodów, czy to formalnych, czy innych tego nie mają (…). Jest to bardzo wzruszające i znaczące w środowisku wyróżnienie. Cieszę się, że zdążyłem, bo teraz słyszałem historię z teatru w Jeleniej Górze, kiedy kilka lat wstecz czołowy aktor tego teatru dostał wyróżnienie już w kaplicy cmentarnej, bo nie doczekał. Mi udało się doczekać.
Jest pan nie tylko aktorem, ale też podróżnikiem, fotografem, wykładowcą Akademii Muzycznej. Która z tych ról jest pana ulubioną?
Wykładowcą już jestem prawie "jednym palcem", bo już nie mam zajęć na Wydziale Wokalno-Aktorskim, które bardzo lubiłem, tylko na Jazzowo-Rozrywkowym, raz w tygodniu, zegarowe 1,5 godziny. Lubię to bardzo, bo jest taka więź z młodzieżą, uczymy się nawzajem. Oni ode mnie może czegoś się nauczą, a ja od nich też. To jest taka wymiana doświadczeń, bardzo to lubię.
A podróże, fotografia?
To się może wiąże z moim zodiakalnym znakiem, bo jestem spod znaku Bliźniąt i to od dawna mnie interesowało. Były trudności, wiadomo za tamtego systemu nie było pieniędzy, czasem możliwości paszportowych, żeby jeździć. Kiedy się to już otworzyło to niestety wiek już nie zawsze pozwala na jakieś dalekie wyprawy. Jest to fascynujący sprawdzian człowieka, czy jeszcze się da kondycyjnie to wytrzymać, poza tym fantastyczne rzeczy do obejrzenia, takie, o których zawsze marzyłem.
Który kraj, która kultura najbardziej pana zafascynowała?
Ameryka Południowa, gdzie byłem w Peru i Boliwii. Myślę, że te kraje, uważane za tzw. niebezpieczne, wcale nie są niebezpiecznymi. Na przykład cudownie czułem się w Iranie. Fantastyczny kraj, fantastyczni ludzie. Na szczęście byłem przed wojną syryjską i też fantastyczne wrażenia.
To pewnie temat na osobną rozmowę, ale wróćmy do teatru. Osobiście ze sztuk z pana udziałem najbardziej zapamiętałem scenę w przedstawieniu „Ja, Feuerbach”, kiedy zakłada pan marynarkę na lewą stronę. To było trudne przedstawienie?
Myślę, że dawało radość w pracy. Teraz teatr zmienił swoje oblicze. Próby nie dają już tyle frajdy ile kiedyś (…). W Szkole Teatralnej miałem słynną profesorkę, specjalistkę od dykcji, wdowę po wielkim reformatorze teatru Iwo Gallu. Pani Halina Gallowa mówiła takimi śmiesznymi, wysokimi tonami i gdy ktoś zapytał o jakiś spektakl, czy rolę, która jej się niezbyt podobała to zawsze mówiła „No tak, ale człowieka w tym nie ma”. Właśnie, teraz na scenie widać coraz mniej człowieka. Są jakieś reportaże, jakieś relacje narracyjne, które są dla teatru obrzeżem, a właściwego sedna teatru, czyli szukania człowieka, psychiki, jego blasku nie ma. Zmieniło się oblicze teatru. W „Feuerbachu” udało się to jeszcze uratować i cieszę się, że to zagrałem.
No właśnie, mówi pan o teatrze i jego współczesnej kondycji. Coraz bardziej wchodzi on chyba w taki teatr zaangażowany społecznie, w przekraczanie pewnych granic. Czy myśli pan, że to jest jakiś stan przejściowy, że kiedyś wrócimy do klasycznego teatru, czy nie ma na to szans?
Cały czas mam nadzieję, że się to stanie. Teatr wywodzi się od obszaru religijnego (…). Zawsze było to pokazywanie sacrum i profanum, a teraz ciągle pokazujemy profanum, które znamy z telewizji, z różnych dokumentów (…). Tego sacrum jest coraz mniej i ubolewam nad tym.
Pana ulubiona rola, ulubione przedstawienie, które najbardziej pan zapamiętał?
Widziałem takie rzeczy na festiwalach studenckich, kiedy jeździliśmy z Teatrem STU, były fascynujące. Były różne przedstawienia z całego świata. Dla mnie to historyczne przedstawienie z Teatru na Tagance „Mistrz i Małgorzata”. Widziałem to już oczywiście po wznowieniu. Był to spektakl zakazany, został zdjęty z afisza za komuny w Rosji (…). Widziałem próbę generalną, to było coś fantastycznego.
Zagrał pan też w kilku filmach, ale głównie zapamiętałem pana z „Bohatera roku”. Grał tam pan Zbigniewa Tataja, z całą plejadą gwiazd, bo wystąpili Jerzy Stuhr, Marian Opania, Aleksander Machalica. Jak pan zapamiętał tę rolę?
To była dla mnie jednorazowa przygoda, bo nie liczę jakichś małych epizodzików. Przyjemność pracy polegała na tym, że był znakomity reżyser Feliks Falk, świetni ludzie z obsady aktorskiej, autor muzyki, mój dawny kolega jeszcze z lat krakowskich Jan Kanty Pawluśkiewicz. Spowodowało to, że przyjemnie się pracowało, ale gdybym miał do wyboru np. telewizję, radio, czy film, absolutnie filmu bym nie wybrał. Ten cały bałagan i technika jest rzeczą, która przytłacza. Nie ma takiej możliwości skupienia. Wtedy były to jeszcze sprawy techniczne, że jeżeli na planie w czasie ujęcia, które dobrze szło poszła lampa to później już nie było taśmy na dubla, bo takie były czasy (…).
A słuchowisko radiowe? Taki gatunek już zanika.
O tak, kochałem! W Bydgoszczy odbyło się parę realizacji słuchowisk. W Krakowie sporo robiłem słuchowisk, w Opolu, w Szczecinie. Miałem kolegę, który oprócz tego, że był aktorem, miał uprawnienia realizatora słuchowisk radiowych. Atmosfera radia jest wspaniała, tajemnicza, niezwykła. Bardzo to lubiłem. Mój ulubiony gatunek.
Co jeszcze chciałby pan zagrać?
Moje ulubione role już uciekły. Nie jakieś tam Hamlety, bo znałem swoje możliwości psychofizyczne, ale marzenia o Poloniuszu, którego bardzo chciałem zagrać, czy o Jagonie, bo sztuka „Otello” powinna nazywać się „Jagon”, to już niestety tylko marzenia.