Maciej Figas, dyrektor Opery Nova, „Bydgoszczanin roku 2022”.
„...ilość problemów związanych z funkcjonowaniem instytucji znacząco przekracza te, które towarzyszą rozczytywaniu partytury, czy pochyleniem się nad jakimś tytułem operowym, operetkowym czy baletowym. Niestety myślę, że wielu moich kolegów też tego doświadcza. Ci, którzy, prowadzą teatry i którym marzyło się jeszcze, że będą prowadzili działalność artystyczną, odkrywają, że muszą mieć nie tylko czas na to, ale muszą mieć też zgodę marszałka, czy prezydenta, żeby pojechać na jeden, dwa, trzy koncerty. Ale też, że zwyczajnie kosztuje ich to tyle zdrowia, że zastanawiają się, jak to w ogóle można pogodzić...”
Piątek, 22 września 2023 o godz. 20:05
Gratuluję, to chyba miło być „Bydgoszczaninem roku”, nie będąc bydgoszczaninem?
- Oczywiście, że miło. Nie będę tutaj udawał, że tak nie jest. Tym bardziej, że jak państwo wiedzą, jestem urodzonym gdynianinem i Gdynię, Trójmiasto. zdradziłem już wiele lat temu, związując się, myślę, że na trwałe z Bydgoszczą. Na każdym kroku podkreślam, że Bydgoszcz jest miastem, w którym warto osiąść, któremu warto się poświęcić, więc jeżeli to jest rodzaj odwdzięczenia się przez miasto za to uczucie, to mogę się jedynie cieszyć.
Uzasadnienie do tego tytułu było tak długie i tak treściwe, że gdybym miała przeczytać wszystkie Pana dokonania, to by chyba nie starczyłoby nam dzisiejszej audycji. Ale powiedzmy sobie szczerze, że tych dokonań może być sporo, bo jest Pan dyrektorem, który rok?
- Minęło 30 lat.
Ile miał Pan lat, kiedy rozpoczął swoją przygodę z dyrektorowaniem tej instytucji?
- Wcześniej był jeszcze epizod z dyrektorem artystycznym. Przypomnę, że nieżyjący już Andrzej Maria Marczewski poprosił mnie, przy pewnych zawirowaniach na operowych dyrektorskich stołkach, żebym go wsparł w roli dyrektora artystycznego, a on był wówczas powołany na jakiś czas na naczelnego, więc, jeżeli to jeszcze doliczyć, to rzeczywiście miałem 29 lat, kiedy zostałem dyrektorem. Tak, ja wiem, że pani redaktor się dziwi. Ja się też dziwię tym, którzy wówczas mi zawierzyli. Jak dzisiaj patrzę na swoje zdjęcia z tamtego okresu, to podziwiam tych ludzi i uważam, że to oni powinni być „Bydgoszczaninami” tamtych lat, że zawierzyli, że uwierzyli, że zaufali. To jest jakiś fenomen, bo ja nie wiem, czy na ich miejscu, patrząc na swoje zdjęcia, bym też dał sobie szansę.
Z drugiej strony, to jest taka trochę podobna droga do Andrzeja Szwalbego, który też miał 29 lat, kiedy został powołany na dyrektora Filharmonii Pomorskiej. I też był bydgoszczaninem z wyboru.
- No bardzo piękne porównanie. Nie wiem, czy zasługuję na nie. Natomiast może coś w tym jest, ja oczywiście tak trochę kokietuję, ale być może coś tam we mnie wówczas, w tym szczenięcym wieku, było takiego, że ci dyrektorzy wydziałów kultury i władze miasta, uwierzyli, że warto mi powierzyć stery tej instytucji.
W dosyć burzliwym okresie tej instytucji przejmował Pan te stery, bo dość długo unosiły się czarne chmury nad operą.
- Tak, to długie historie, nazwiska dyrektorów, którzy się wówczas przewinęli. Również przypomnę tutaj, że w pierwotnym układzie dyrektorem naczelnym był Adam Puacz, a ja byłem dyrektorem artystycznym i do dzisiaj twierdzę, że ten tandem, nie mówię tutaj o personaliach, ale o rozdzieleniu tych stanowisk, niekoniecznie musi się sprawdzać. On może się sprawdzić, ale wcale nie jest łatwym układem personalnym. I zresztą wiele sytuacji w sąsiednich, czy w koleżeńskich powiedziałbym instytucjach potwierdza ten temat.
W którym momencie spodobała się Panu Bydgoszcz?
- Najprostszą odpowiedzią na to pytanie byłoby przywołanie wrażenia, jakie wywołała na mnie budująca się opera. Nawet ten gmach w surowym stanie. Tutaj też zawsze przypominam, że mój ojciec oprócz tego, że był śpiewakiem, był również inżynierem. I to jakieś takie zacięcie inżynierskie, pilnowanie porządku, pochylanie się nad matematyką, fizyką, których nie lubiłem, to gdzieś tam odcisnęło pewne piętno na moim charakterze. Do dzisiaj sprawia mi przyjemność uczestniczenie w naradach budowlanych, dyskusje o problemach technicznych. Sam się sobie dziwię, że jeszcze znajduję zapał i entuzjazm do interesowania się nad różnymi problemami tej materii, ale one właśnie z tego wynikają. Zresztą powtarzam to, że na każdym zrobiłoby wrażenie, wówczas zwiedzanie gmachu przy ulicy Focha w stanie surowym. Tak jak mówię, wstrząsnęłoby każdym, byłem tego świadkiem w przypadku różnych osób i takie samo wstrząśnięcie nastąpiło w moim przypadku. Myślę, że od tego zaczęła się wiara w to, że Bydgoszcz może być ważnym ośrodkiem operowym na muzycznej mapie Polski.
Myślę, że udało się ten cel zrealizować, choć Bydgoszcz była tak pośrodku między miejscem, gdzie Pan studiował, a domem rodzinnym. Jednak nie wierzę w to, że młody człowiek, dwudziestoparoletni tęskni do tego, żeby osiąść akurat w Bydgoszczy.
- Nie, nie będziemy oszukiwać tutaj słuchaczy. Rzeczywiście ta tęsknota za Trójmiastem towarzyszyła mi jeszcze przez wiele długich lat. I to nie tylko chodzi o metropolię, czy charakter samego miasta, ale również o wielu kolegów, koleżanki, które tam zostawiłem. Różnego rodzaju pasje, które mi towarzyszyły w latach studenckich i tak dalej, więc krótko mówiąc do Bydgoszczy trafiłem w związku z propozycją, którą złożył mi ówczesny dyrektor artystyczny opery. Zygmunt Rychert, który znając mnie, przygotowywał mnie do egzaminu wstępnego na dyrygenturę, zaproponował mi wówczas, żebym równocześnie studiując w Poznaniu w klasie nieżyjącego już profesora Witolda Krzemińskiego, zaczął pracę w operze bydgoskiej, jako asystent dyrygenta. I tak też się stało.
A to fantastyczne doświadczenie, które się nabywa, pracując z żywym zespołem?
- Oczywiście, że tak. Dzisiaj staram się taką samą możliwość stworzyć młodym adeptom tej sztuki. Dość powiedzieć, że w tych dniach Jagoda Brajewska prowadzi spektakl „Wesołej wdówki”. To bardzo młoda dyrygentka przed którą, uważam wielka przyszłość i mam nadzieję, że szybko zwiąże się z dobrym teatrem operowym.
Kiedy został Pan dyrektorem opery bydgoskiej to były wczesne lata 90 i Bydgoszcz mogła się podobać, ale niekoniecznie jeszcze wtedy tak się rozwinęła, jak w tej chwili. Ci, którzy nas odwiedzają, to dopiero teraz odkrywają pewne uroki tego miasta.
- To też nie będę oszukiwał, że wtedy byłem oczarowany Bydgoszczą, ale też przypomnę, że to były lata, kiedy cała Polska w mniejszym, lub większym stopniu była szara i taka w cudzysłowie „socjalistyczna” i co tu dużo mówić, wtedy Bydgoszcz nie zachęcała. Ale zachęcała, tak jak powiedziałem, poprzez gmach, który otwierał określone perspektywy. Tego gmachu, nam wiele ośrodków do dzisiaj zazdrości i przypomnę, że niektóre do dzisiaj nie zdobyły się na to, żeby wybudować nową siedzibę dla swojego teatru operowego. Dość powiedzieć, że właśnie wspomniany przez panią redaktor, Gdańsk, do dziś funkcjonuje w starym gmachu przy Alei Zwycięstwa, jeżeli to się nadal tak nazywa i jest to budynek, który trudno określić, że jest na miarę ośrodka, jakim jest to właśnie miasto. To rozgoryczenie gdańszczan, że nie ma nowej siedziby, bardzo często przewija się w rozmowach.
Pana poprzednicy nie byli na tyle odważni, żeby dokończyć budowę tego gmachu, w którym nawet przez chwilę miała być fabryka papieru toaletowego?
- Był taki pomysł ówczesnej minister kultury. Pamiętam też, jak namawiałem, żeby w jednym z kręgów opery, siedzibę znalazła telewizja. Też nic z tego nie wyszło, może i dobrze, choć to czas pokaże i historia. Wracam do pytania, że nikt wcześniej nie próbował tego dokończyć... Nie wiem, po prostu to był proces tak długotrwały. To była zaciekła walka co roku o umiejscowienie budowy opery w budżecie centralnym, a więc krótko mówiąc, raz w roku robiło się alarm, zapraszało wszystkich parlamentarzystów i prosiło ich o to, żeby walczyli, aby w tym budżecie ta pozycja się znalazła. To tak na marginesie jeszcze dodam, że to były czasy, kiedy posłowie z różnych partii politycznych siadali obok siebie i w imię celu, jakim była budowa opery zgodnie obradowali, słuchali pętaka, jakim był ówczesny dyrektor tejże instytucji, mam na myśli siebie i walczyli, żeby te środki były możliwie duże, żeby komuś znowu nie przyszedł do głowy pomysł, aby tę inwestycje zatrzymać. Jak państwo się domyślają, to puenta jest oczywista. Dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić taką sytuację.
Ale wtedy Pan był uznawany trochę za szaleńca.
- To znaczy, ja dzisiaj patrzę na swoje działania, oglądając w jakiś swoich archiwalnych materiałach konferencję prasową jaka odbyła się pół roku przed pierwszym festiwalem, też uważam, że byłem trochę szaleńcem. Myślę, że jest to cecha wieku młodzieńczego, że nie widzi się pewnych zagrożeń. Widzi się cel, dąży się do niego uparcie i jakby odsuwa od siebie ewentualne głosy, które ostrzegają przed możliwymi złymi konsekwencjami. Zresztą też tutaj muszę państwu wyjaśnić, że wówczas nie były tak rozwinięte służby P-poż, nie były tak rozwinięte służby BHP. Dzisiaj zorganizowanie takiego festiwalu jak w 1994 roku, zwyczajnie nie byłoby możliwe, bo po prostu wkroczyły określony służby, które są od tego i powiedziałby: „panie Figas w żadnym wypadku, w tych warunkach festiwal nie może się odbyć. Tutaj nie wpuścimy nie tylko 400 osób, ale nawet 10 osób”, więc to też był syndrom tamtych czasów. Przeszliśmy długą drogę przez te trzydziestolecie. Inaczej to dziś wygląda, o czym się przekonują moi koledzy, którzy budują się, czy to w Poznaniu, czy wcześniej w Białymstoku.
A jak Pan budzi się rano, to czuje się Pan bardziej dyrygentem, czy dyrektorem?
- No niestety już dyrektorem, to znaczy nie dlatego, że tak chciałbym tylko, że ilość problemów związanych z funkcjonowaniem instytucji znacząco przekracza te, które towarzyszą rozczytywaniu partytury, czy pochyleniem się nad jakimś tytułem operowym, operetkowym czy baletowym. Niestety myślę, że wielu moich kolegów też tego doświadcza. Ci, którzy, prowadzą teatry i którym marzyło się jeszcze, że będą prowadzili działalność artystyczną, odkrywają, że muszą mieć nie tylko czas na to, ale muszą mieć też zgodę marszałka, czy prezydenta, żeby pojechać na jeden, dwa, trzy koncerty. Ale też, że zwyczajnie kosztuje ich to tyle zdrowia, że zastanawiają się, jak to w ogóle można pogodzić.
Ale dzięki temu jak wchodzi Pan do kanału orkiestrowego, to cały czas są te motyle w brzuchu.
- Pewnie, zawsze jest frajda. Rzeczywiście mam jeszcze ten komfort, że wybieram sobie te tytuły, do których czuję jakąś szczególną miętę, czy kompozytorów, których lubię dyrygować, więc tak, oczywiście, że nie jest to broń Boże nic pejoratywnego, nie jest to żadne wyrzeczenie, wręcz przeciwnie.
A jeszcze jest jakiś taki tytuł, do którego Pan czuje, jak to powiedział miętę, a którego jeszcze nie zrealizował?
- Przecież nie mogę na to odpowiedzieć, bo powiedzą, że to prywata . Oczywiście, że są takie tytuły, ale nie wyciągnie ich pani ze mnie nawet rozpalonym żelazem.